Agnieszka Moroz | Życie z ChAD’em
16576
post-template-default,single,single-post,postid-16576,single-format-standard,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-theme-ver-13.1.2,qode-theme-bridge,wpb-js-composer js-comp-ver-5.4.5,vc_responsive
 
Choroby / Chad

Życie z ChAD’em

Życie z ChAD’em

Bardzo dużo ważnych dla mnie osób zraniłam. Byłam totalnie pewna siebie, wręcz bezczelna. Moi bliscy nie mogli ze mną wytrzymać, a ja nie wiedziałam dlaczego? Hipomania dawała mi poczucie, że w ostatniej chwili zrobię siup, deus ex machina i wszystko będzie załatwione. Prowokowała lenistwo. Wydaje mi się, że w tym tkwi tajemnica przekonania, że na ”dwubiegunówkę” chorują ludzie o dużych uzdolnieniach: kiedy wszystko się wali, oni potrafią podjąć gigantyczny wysiłek i to wyprostować! Ale nie zdawałem sobie sprawy, że to jest zaburzenie.

– W manii wierzyłam, że kieruję światem. Kiedy byłam w depresji, chciałam umrzeć.

Bartek początkowo nie wierzył w diagnozę. Justyna objawy manii myliła z zakochaniem. Stanisław miał okresy, gdy nie mógł wstać z łóżka. Teraz nie wyklucza, że będzie brać leki do końca życia. Nie chce wracać do huśtawki, z którą wiąże się choroba afektywna dwubiegunowa. Oddajemy głos tym, którzy się z nią zmagają.

Każdy człowiek ma wahania nastroju. U około 1,5 proc. populacji te wahania przybierają jednak skrajną formę. Można przez pół roku nie wstawać z łóżka, a przez następne pół roku przenosić góry. Bez specjalnego związku przyczynowo-skutkowego. Można też na zmianę zalewać się łzami i skakać ze szczęścia – ale nie raz w miesiącu przez pół dnia, tylko przez kilka lat, dzień w dzień. Wszystko zależy od przebiegu choroby. Podstawą diagnozy jest występowanie skrajnych stanów: depresji i manii lub hipomanii, jej łagodniejszej postaci. Dawniej chorobę nazywano cyklofrenią, psychozą maniakalno-depresyjną. Właściwa nazwa to choroba afektywna dwubiegunowa.

Jej podłoże to bardzo często uwarunkowania genetyczne, ale znaczenie mają też kwestie środowiskowe, na przykład trudne doświadczenia z przeszłości. Jak w przypadku wielu chorób psychicznych, „dwubiegun” wymyka się schematom. Każdorazowo jej przebieg jest inny, bo każda osoba, która choruje, jest inna. Zmiany w funkcjonowaniu mózgu wpływają na zachowanie, ale chory człowiek wciąż posiada własną osobowość, dokonuje ocen i, jeśli otrzyma pomoc, myśli racjonalnie i skutecznie działa.

Chowałem przed sobą sznurki

Bartek, polonista, 40 lat: Diagnozę mam od pięciu lat. Żałuję, że nie padła piętnaście lat wcześniej, bo moje życie inaczej by się potoczyło. Postrzegam je jako w dużej mierze stracone.

W depresji chowałem przed sobą wszystkie sznurki w domu, żeby mnie nie korciło. Czułem się zmęczony oddychaniem, wstawałem z łóżka o trzeciej po południu, bo wcześniej nie miałem siły, robiłem sobie coś do jedzenia i już był koniec dnia. Nie miałem pracy, bo nie miałem pomysłu na siebie. Moja ówczesna partnerka nie chciała się z tym zmagać, rozstała się ze mną.

Byłem warzywem. W końcu stwierdziłem, że trzeba coś zmienić. Dałem radę umówić się do psychiatry znalezionej przez internet, prywatnie. Poprosiłem o antydepresant. Zrobiła ze mną wywiad i powiedziała, że wolałaby mi go nie przepisywać, bo boi się moich górek.

Dla mnie było to trudne do zaakceptowania: Gdzie, ja!? Górki!? Ja mam zawsze doła! Z wywiadu wynikało jednak, że miałem w życiu epizod manii. Dla psychiatry jeden przypadek wystarczył. Diagnoza: choroba dwubiegunowa. Faktycznie, był okres w moim życiu, gdy porwałem się na zbyt duże wyzwanie, sam robiłem projekt, do którego potrzebne są tabuny ludzi. Osiągnąłem to, co chciałem, ale ogromnym kosztem energetycznym.

Przemyślałem diagnozę i po pewnym czasie ją zaakceptowałem.

Psychiatra przepisała mi Lit. Działał tak powoli, że na początku nie dostrzegałem większej zmiany. Ale długofalowo czułem się lepiej. Ostatnio przestałem brać: wiosną miałem mnóstwo pracy, nie znalazłem czasu, żeby pójść po receptę. Teraz nadchodzi jesień, w moim zawodzie to luźniejszy okres, mniej zleceń, więcej czasu na myślenie. To może być ryzykowne. Muszę włączyć leki jak najszybciej. Jednak pójście do przychodni wiąże się ze zirytowaniem lekarki, będzie mi ciosać kołki na głowie, że nie współpracuję.

To prawda: wizyty u niej mi pomagają, dobrze trafiłem; to ona trafiła na kiepskiego pacjenta. Kiepsko współpracującego. Z terapeutami gorzej: na wizyty u jednej z terapeutek przychodziłem i patrzyłem się przez okno, a ona mnie pytała, o czym myślę. W końcu stwierdziłem, że nic nie wynoszę z tych spotkań. Kiedy jej to powiedziałem – popłakała się. Zobaczyłem, że ja nie mogę być lekarstwem na jej problem, bo sam potrzebuję pomocy.

Dla mnie dużo gorszą rzeczą niż mania jest depresja, lęki, problemy z poczuciem własnej wartości. Wydaje mi się, że z manią bym sobie poradził, że miałbym świadomość, co się ze mną dzieje. Kiedy w niej byłem, mogłem swoje zasoby przekuć w działania korzystne dla społeczeństwa. Natomiast z dołami sobie kompletnie nie radzę.

To ja kierowałam światem

Justyna, artystka, 27 lat: Już od czasu, kiedy byłam nastolatką, miałam okresy – najczęściej wiosną i latem – że przestawałam odczuwać głód, nie spałam, chudłam, byłam cały czas nakręcona, zaczynałam robić różne rzeczy, których zazwyczaj nie robiłam, na przykład gadałam do obcych ludzi, choć zazwyczaj byłam nieśmiała. Myślałam, że to po prostu dobry okres w moim życiu, bo nic strasznego się nie działo. Myliłam to też z zakochaniem. Ale z roku na rok było coraz gorzej: po każdej hipomanii przychodziła depresja. Przez kilka tygodni leżałam. Nie dało się wstać z łóżka. Ale nic z tym kompletnie nie robiłam, nie byłam u psychologa ani u psychiatry.

W najsilniejszej manii, jaką do tej pory przeżyłam, cały czas imprezowałam, codziennie poznawałam mnóstwo nowych ludzi. Przez dziewięć dni nie jadłam absolutnie nic. Bardzo dużo schudłam. Wszystko wydawało mi się na miejscu, czułam się w symbiozie z kosmosem. Potrafiłam wymyślić niesamowite rzeczy, wpadałam na odkrycia wizualne, do których dojście teraz zajmuje mi dużo więcej czasu. Nie to, że jest trudniejsze, ale po prostu zajmuje mi czas. Wtedy to wszystko pojawiało się samo.

Potrafiłam przewidywać przyszłość i to ja kierowałam światem. Byłam przekonana na przykład, że dzięki mnie moja była już dziewczyna dostała pracę. Ludzie mi naprawdę ulegali, bo byłam totalnie pewna siebie, wręcz bezczelna. Moi bliscy nie mogli ze mną wytrzymać, a ja nie wiedziałam dlaczego. Bardzo dużo ważnych dla mnie osób zraniłam.

Ja ze sobą też nie mogłam wytrzymać, bo nie potrafiłam dokończyć żadnej czynności, nie potrafiłam do końca nawet sprawdzić czegoś w internecie, rozwieszenie prania było męką. Masz poczucie, że niby wszystko możesz zrobić, ale podświadomie widzisz, że tak naprawdę to nic nie robisz.

Do alkoholu doszły narkotyki. Nasiliły się halucynacje: ktoś na ulicy wsadzał rękę do kieszeni, a ja byłam święcie przekonana, że wyciąga z niej broń i że zaraz mnie zabije.

Niby wszystko było super, ale jednocześnie bardzo cierpiałam, nie potrafiłam tego udźwignąć, poradzić sobie z tym. Nie potrafiłam w tym wytrzymać. Podczas tamtej manii próbowałam się zabić. Był to jeden z momentów w moim życiu, który bardzo wiele zmienił. Obiecałam sobie, że wszystko od tej pory będzie inaczej.

A potem przyszedł dół adekwatny do tego, jak wysoka była góra. Czułam się nikim. Nie potrafiłam spojrzeć ludziom w oczy, bałam się, że zobaczą coś strasznego. Byłam kompletnie niekomunikatywna. Nie wiem, skąd znalazłam w sobie siłę, żeby zdawać na ASP, ale się dostałam. Przez pierwszy rok miałam takie wizje!

Zaczęłam chodzić do nowej terapeutki. Słuchałam wtedy płyty Alt-J; ta muzyka wydawała mi się niesamowita, ja ją tak przeżywałam! Kilka miesięcy później powiedziałam sobie: Dobra, to odtworzę ją sobie jeszcze raz – i to była zupełnie inna płyta.

Dobrze się złożyło, że miałam wtedy górę, bo w ogóle nie chciało mi się spać, a pracy na pierwszym roku było tak dużo, że można było sypiać jedynie po trzy, cztery godziny. Wszyscy byli mną zachwyceni. Ale niestety, pod koniec zimy znowu przyszedł dół. Jeździłam autobusami i płakałam. Cały czas płakałam. Czekałam tylko, aż pewnego dnia umrę.

W szkole skwitowali mnie: Justyna robi tylko wtedy, gdy jej się chce. I jest to w pewnym sensie prawda, bo jeżeli mam warunki psychiczne, żeby zrobić, to robię. A jeżeli nie mam, to po prostu nie jestem w stanie. Tylko że w zwykłej depresji dostaje się zwolnienie lekarskie i wszyscy rozumieją, o co chodzi, a w przypadku ”dwubiegunówki” najpierw pokazujesz siebie od najlepszej strony, a potem bęc! – i jak to? co się z tobą stało? Przecież przed chwilą byłaś taka fantastyczna!

W tym czasie chodziłam na terapię grupową i zaczynałam sobie zdawać sprawę z tego, że nie wszyscy czują się tak, jak ja, i że to nie jest normalne.

Czytałam wówczas książkę Jeffreya Eugenidesa „Intryga małżeńska”. Jeden z bohaterów opisywał, jak się czasem czuje. W pewnych stanach wydawało mu się, że inni są tak powolni, że kiedy coś do niego mówią, on mógłby pójść do domu, zrobić pranie i wrócić. To była kwintesencja tego, jak ja się nieraz czułam: Jak ja mam wytrzymać ten czas, kiedy oni mówią tak wolno!? Ten bohater miał też dołki, nie miał siły na nic, nie potrafił nigdzie wyjść, bardzo go to męczyło.

Tamtego lata cały czas chodziłam do muzeów, do galerii, bo to były jedyne ciche miejsca, w których byłam w stanie wytrzymać. Spotkałam się z koleżanką, która też była w dole. To ona poleciła mi tę książkę. Mówię: Hej, totalnie rozumiem Leonarda, ty też, no nie? A ona patrzy na mnie i mówi: Nie, skąd! Potem zapytałam jeszcze dwie osoby z naszego kręgu, które czytały powieść; okazało się, że też nigdy nie czuły się tak jak Leonard. W toku fabuły okazało się, że ten bohater ma chorobę afektywną dwubiegunową. Poszłam do psychiatry.

Psychiatra po usłyszeniu mojej autodiagnozy przeprowadziła wywiad i zdiagnozowała chorobę afektywną dwubiegunową. Przepisała mi leki. Wcześniej byłam bardzo przeciwna lekom, ale tym razem pomyślałam: Dobra, wezmę, co mi szkodzi. Najpierw cały czas spałam, bo nareszcie mogłam się wysypiać, i śnić. Zaczęło się nowe życie: spokój. Systematyczna praca, trzeźwa ocena sytuacji, brak szarpaniny, to, że mogę na sobie polegać.

Katarzyna Piaskowska-Kondrusik, psychiatra z Ośrodka POLANA w Warszawie: Staram się przede wszystkim poznać osobę, która do mnie przychodzi, jej odczucia, doświadczenia życiowe, historię życia, aktualne problemy, aktualną sytuację. To wszystko jest bardzo ważne. Daje mi to orientację w tym, co działo się i dzieje w jej życiu. Pozwalam jej mówić, a ja po prostu słucham.

Leczenie to nie tylko farmakologia, to również psychoedukacja, psychoterapia, a czasem po prostu porada w aktualnym problemie życiowym. W chorobie afektywnej dwubiegunowej leki odgrywają podstawową rolę. Stosuje się tak zwane stabilizatory nastroju. Zawsze uwzględniam aktualne objawy, dotychczasowy przebieg choroby, przeciwwskazania wynikające z dodatkowych chorób, tolerancję leku. Nie zawsze udaje się szybko dobrać odpowiedni lek i dawkę. Wymaga to czasu i cierpliwości. Cierpliwości z mojej strony i ze strony pacjenta. Moją rolą jest zadbać, aby pacjenci nie zniechęcili się.

Ja widzę pacjentkę czy pacjenta tylko podczas wizyty, pacjent ma możliwość obserwowania siebie na co dzień. Zachęcenie go do takiej obserwacji to ogromny sukces, nieocenione źródło informacji o przebiegu choroby i leczenia. Elementy psychoedukacji w trakcie wizyty mogą zachęcić do poszerzania wiedzy o chorobie. Niektórzy sięgają po literaturę, inni korzystają z internetu. Czytają i odnoszą to do siebie. Czasem wymaga to weryfikacji, ale ważne jest to, że pytają, wyjaśniają swoje wątpliwości.

Wszyscy mamy prawdziwe problemy

Stanisław, dziennikarz, 35 lat: U mnie lekarstwa zadziałały w sposób czarodziejski. Wziąłem tabletki i poszedłem do pracy, i nagle okazało się, że miejsce, którego nie znosiłem, jest całkiem sympatyczne. To było bardzo budujące.

I tak biorę antydepresanty już od dwóch lat. Istnieje poważne prawdopodobieństwo, że zostanę z tymi lekarstwami do końca życia. Nie mam nic przeciwko temu.

W stanach depresyjnych grawitacja działa bardziej. Kiedy oboje siedzimy przy stole i ty masz wstać i ja mam wstać, to ja zużyję na to więcej energii. Miałem okresy, gdy nie byłem w stanie rano podnieść się z łóżka. To nie były mordercze stany, które by uniemożliwiały funkcjonowanie. Ale długotrwałe.

Z drugiej strony wiedziałem o sobie, że jestem w stanie zmobilizować się do gigantycznego wysiłku. Już w podstawówce miewałem dziewięć, trzynaście zagrożeń i w ostatniej chwili poprawiałem wszystkie oceny. Nie umiałem pracować w trakcie roku szkolnego, a potem w ciągu miesiąca wykonywałem wysiłek, który innym zajmował dziesięć miesięcy. Potem, już będąc dorosły, miałem okresy, w których dzień w dzień z tak samo dużą energią wstawałem rano, szedłem na siłownię, następnie do pracy, a wieczorem jeszcze spotkać się ze znajomymi. Ale nie zdawałem sobie sprawy, że to jest zaburzenie.

Hipomania dawała mi poczucie, że w ostatniej chwili zrobię siup, deus ex machina i wszystko będzie załatwione. Prowokowała lenistwo. Wydaje mi się, że w tym tkwi tajemnica przekonania, że na ”dwubiegunówkę” chorują ludzie o dużych uzdolnieniach: kiedy wszystko się wali, oni potrafią podjąć gigantyczny wysiłek i to wyprostować. Nie tęsknię za hipomanią. Po narkotykach też jest przyjemnie, ale lepiej na nich nie jechać.

Jednocześnie wkurza mnie systematyczność, której teraz, gdy nie miewam manii, wymaga moja praca. Ale też trochę się nią cieszę. Bo to jest coś, czego nie umiałem wcześniej.

Diagnozą od początku byłem zachwycony! Nareszcie wiedziałem, co mi jest. Podszedłem do tego jak do wizyty u jakiegokolwiek innego lekarza. To jest jak każda inna choroba. Przecież nikt nie mówi: „Mam chorą wątrobę, więc chyba jestem do niczego”. Albo: „Nie wiem, kim będę, gdy zacznę robić sobie zastrzyki z insuliny”. Częścią naszego biologicznego jestestwa jest system nerwowy, który może działać lepiej lub gorzej. I od niego mamy nowoczesną medycynę i specjalistów.

Bardzo chciałbym, żeby część moich znajomych poszła do lekarza. Czasem, kiedy widzę, że są w złym stanie, mówię: „Może pójdź do psychiatry? Po co się męczysz? Chcesz numer telefonu?”. Wtedy słyszę: „Ach, ty jesteś taki otwarty, fajnie ci, ty masz już to za sobą! Ale ja to mam prawdziwe problemy”. Wszyscy mamy prawdziwe problemy! Choroby psychiczne są strasznie demonizowane. Jak człowiek nie wytwarza insuliny, to nie ma w tym nic dziwnego. Ale jeśli ktoś ma przesterowany system wychwytu zwrotnego serotoniny, to jest to już bardzo niepokojące.

Niektórzy chorzy nie chcą się leczyć, bo dzięki samodzielnej walce z chorobą mają co robić w życiu. Boją się, co będzie, jak leki załatwią sprawę i stracą ten cel. Może będą musieli zmienić pracę? Albo zająć się związkiem?

Jeśli człowieka ekscytuje, że nie może wstać rano z łóżka, to proszę bardzo. Ale jak ktoś się męczy i robi sobie wyrzuty, i zastanawia się, czy wszystko z nim w porządku, to może iść się leczyć.

Terapia grupowa pozwala niektórym chorym zrozumieć istotę zaburzenia.

WEEKEND.GAZETA.PL

Tutaj ten artykuł

Fot. iStockphoto.com