11 sie Zamknięci przed światem
To syndrom chorobliwego wycofania społecznego. W krajach azjatyckich ten typ zaburzenia został nazwany prawie trzy dekady temu. Osoby, które decydują się na tak radykalną odmowę uczestniczenia w życiu społecznym, nazywane są tam Hikikomori. To niezaszczytne miano zyskuje człowiek, który nie wychodzi z pokoju przez co najmniej 6 miesięcy. Oni nie mają myśli samobójczych czy poczucia winy. Ich głównym zaburzeniem jest fobia społeczna. Problem Hikikomori dotyczy społeczeństw rozwiniętych, gdzie ludzie mogą sobie pozwolić na separację. W końcu nie mają własnych dochodów, ich życie opłacają bliscy. Dziś to zjawisko ogólnoświatowe. Skrajna separacja może być efektem głębokiej depresji, urojeń, chorób klinicznych i psychotycznych. Niewykluczone też, że na decyzję o zakończeniu funkcjonowania w społeczeństwie wpływ ma jakieś wydarzenie z przeszłości, przewlekły stres, czy ciąg traumatycznych doświadczeń.
Kim są polscy Hikikomori?
Ola nie wychodzi z pokoju odkąd skończyła 21 lat. Czyli rok i siedem miesięcy. Z łazienki korzysta, kiedy zyska pewność, że nikogo nie ma w domu. Zazwyczaj je to, co mama zostawia jej pod drzwiami. W zasadzie można uznać, że Ola nie istnieje. Jest jak japońscy Hikikomori. Zamknięta przed światem.
Słupsk, osiedle Niepodległości
Jakiś czas temu Ola wróciła do życia w internecie, bezpiecznie schowana pod nickiem zapewniającym anonimowość. Na pokazanie twarzy i wideorozmowę decyduje się rzadko. Do środka jej samotni można zajrzeć tylko przez internetową kamerkę.
Na półkach, obok książek, stoją butelki oblepione woskiem. Ciemne rolety są opuszczone. Czerwone lampki choinkowe ledwo oświetlają pomieszczenie. Ola ma bladą twarz bez cienia makijażu. Na pytania odpowiada głosem pozbawionym emocji. Szybko męczy ją rozmowa w trybie wideo. Woli pisać.
– Na myśl o wyjściu z domu czułam jakby ktoś wiercił mi w żołądku rozgrzanym pogrzebaczem – zdanie przez chwilę migocze w okienku czatu, po czym znika. – Fobię społeczną zdiagnozowano u mnie, kiedy byłam w gimnazjum. Od dziecka miałam paranoję, że wszyscy się ze mnie śmieją. Już samo podejście do tablicy wywoływało we mnie tak skrajne emocje, że wolałam mówić, że nic nie umiem.
Od dziecka powtarzano, że jest nieśmiała. To słowo-stygmat. „Nieśmiała Ola” gubi się w życiu zbyt często. Kiedy ktoś obcy pyta ją o drogę, sztywnieje i w milczeniu odchodzi na bok. Czuje, że podczas rozmów z rówieśnikami wychodzi na idiotkę. Do dziś we wspomnieniach ma głównie lęk, wstyd i smutek. – Szykowałam się do szkoły kilka godzin, chciałam dobrze wyglądać. A potem nie wychodziłam, bo bałam się, że za bardzo ściągam wzrok. Liceum to była dla mnie katorga. Większość czasu siedziałam w domu na zwolnieniach.
Apogeum stresu przypada na okres egzaminów maturalnych. Po odebraniu świadectwa dojrzałości Ola rezygnuje z dalszej edukacji. Rok chodzi na terapię, ale wciąż przygniata ją ciężar konwersacji. W końcu, niespełna dwa lata temu, zatrzaskuje drzwi, przekręca klucz w zamku i przestaje rozmawiać z kimkolwiek. Początkowo mama walczy z jej nowym postanowieniem. Włamuje się do środka, wypędza na balkon, „żebyś chociaż łyknęła świeżego powietrza”. Poddaje się dopiero po pierwszej próbie samobójczej córki.
– Chciałam skończyć z tym wszystkim – pisze Ola. – Ileż można się bać? Kto tak żyje i po co?
Jedyne, do czego daje się przekonać, to terapia farmakologiczna. Psychiatra składa jej domowe wizyty, jest dobrej myśli. Być może świat wirtualny stworzy korytarz, przez który Ola przejdzie do rzeczywistości. Córka nie rozmawia z matką. Choć ta godzinami mówi do niej przez drzwi.
Siostry do wynajęcia
Przypadłość Oli to syndrom chorobliwego wycofania społecznego. W krajach azjatyckich ten typ zaburzenia został nazwany prawie trzy dekady temu. Osoby, które decydują się na tak radykalną odmowę uczestniczenia w życiu społecznym, nazywane są tam Hikikomori. To niezaszczytne miano zyskuje człowiek, który nie wychodzi z pokoju przez co najmniej 6 miesięcy.
W ostatnich latach problem nasilił się tak bardzo, że Japończycy powołali do życia specjalną organizację New Start, która wysyła do współczesnych pustelników terapeutki nazywane „siostrami do wynajęcia”. O ich działalności wspomina Joanna Bator w książce reporterskiej „Rekin z parku Yoyogi”. Według jej relacji, siostry te przekonują przebywających w odosobnieniu do opuszczenia samotni. Najpierw wysyłają do nich listy, potem zaczynają działania bezpośrednie. Całymi miesiącami mówią do zamkniętych drzwi, dając rodzinie Hikikomori nadzieję na to, że kiedykolwiek zwrócą im utraconych bliskich. Kiedy znajdą sposób, by choć na chwilę oddać światu samotników, stopniowo przyzwyczajają ich do wyjścia. Kolejnym etapem terapii są wspólne spacery po okolicy, wizyta w małym kinie, czy zakupy.
Nie ma statystyk prezentujących liczbę osób cierpiących na ten rodzaj zaburzenia. W środowisku medycznym mówi się nawet pół milionie Japończyków żyjących w osamotnieniu. Mogą liczyć na pomoc „sióstr” i przeszkolonego personelu medycznego. W Polsce ciężar terapii domowej spada na rodziców Hikikomori. Mało jest psychiatrów, którzy mają praktyczną wiedzę w tej dziedzinie. Jednym z nich jest prof. Maria Siwiak-Kobayashi, była dyrektor Kliniki Nerwic Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie (obecnie na emeryturze). Ze zjawiskiem Hikikomori spotkała się już w latach 70.
– W 1972 r. byłam na stażu w Kioto. Pojęcie Hikikomori nie było wówczas znane, za to leczyłam pacjentów, do których ten termin pasował. O konsultacje dla nich zwracali się bliscy, najczęściej rodzice. Mieli obawy, że dzieci nie poradzą sobie z rzeczywistością po ich śmierci.
Pacjenci polskiej lekarki nie mają myśli samobójczych czy poczucia winy. Ich głównym zaburzeniem jest fobia społeczna. Prof. Kobayashi zwraca uwagę na to, że problem Hikikomori dotyczy społeczeństw rozwiniętych, gdzie ludzie mogą sobie pozwolić na separację. W końcu nie mają własnych dochodów, ich życie opłacają bliscy.
Od stażu w Kioto minęło prawie 50 lat. W tym czasie wiele społeczeństw europejskich, w tym polskie, zdążyło dojrzeć i zmaga się dziś z podobnymi chorobami cywilizacyjnymi co Japończycy.
– To, z czym spotkałam się wtedy w Japonii, dziś jest zjawiskiem ogólnoświatowym. Skrajna separacja może być efektem głębokiej depresji, urojeń, chorób klinicznych i psychotycznych. Niewykluczone też, że na decyzję o zakończeniu funkcjonowania w społeczeństwie wpływ ma jakieś wydarzenie z przeszłości, przewlekły stres, czy ciąg traumatycznych doświadczeń.
Koszalin, osiedle Przylesie
Marek przez 26 lat podłej egzystencji przeżył wystarczająco dużo poniżeń, by usprawiedliwić swoje pustelnictwo. Od Oli różni go względna otwartość. Po kilku latach samotności powoli otwiera się na ludzi. Okna w jego pokoju są zasłonięte. W szybach wiszą brązowe koce, jakby właściciel tego pomieszczenia walczył o swoją prywatność. Jest duszno, powietrze gęstnieje od dymu z papierosów. Ich zapachem przeszły ubrania, tapety i ciężkie zasłony.
– Mam tu wszystko, czego potrzebuję – mówi. – Zrezygnowałem z życia typu „open air”, bo wystarczająco mnie pokarało. Nie żałuję.
Od dwóch lat ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Traktuje to jako osobisty sukces. Przestał bać się poranków. Długo zajęło mu zrozumienie, że rzeczywistość za drzwiami mieszkania po prostu go przerasta. Tylko tu czuje się bezpiecznie.
We wczesnym dzieciństwie ma problem z komunikacją, nie potrafi bawić się z rówieśnikami. W wieku szkolnym rozwija się prawidłowo, lecz nigdy już nie dogoni innych dzieci. Zbyt dziwny, by mieć go za przyjaciela. Za powolny do gry w piłkę. Nudny jak na chłopaka w tym wieku. Wkrótce szkoła przekształca się dla niego w miejsce kaźni. Dobrze jest czasem wsadzić jego głowę w kibel, ściągnąć majtki na środku holu i zabawić się jego kosztem.
– Facet ma być facet, a nie cipa – mówi wychowawca, kiedy Marek prosi go o pomoc. – Jeszcze podziękujesz kolegom, jak zrobią z ciebie mężczyznę.
– Czułem się jak śmieć. Pierwszy raz trzymałem nóż w dłoni, kiedy miałem trzynaście lat. Już wtedy chciałem się zabić – wspomina.
W tym czasie rodzice zajmują się małżeńskimi awanturami.
– Ojciec z matką byli niedobrani. Rozwód nastąpił za późno, kiedy wszyscy byli już sobą zmęczeni do granic możliwości – tłumaczy.
– Zasądzili mi alimenty tysiąc złotych od ojca. Matka zobowiązała się płacić za mieszkanie i też sypnęła kasą. Gdy poszedłem do liceum, stwierdziła, że jestem już dorosły i na stałe wyjechała do nowego partnera. Wpadała raz na parę miesięcy. Dla mnie to był super układ, ale sam już nie wiem, czy mnie ta samotność bardziej nie pokrzywiła?
W ogólniaku jest trochę lepiej: mniej przemocy fizycznej, a więcej docinek na temat wyglądu i zachowania. Uczy się słabo, ale maturę zdaje zadziwiająco dobrze. W 2009 r. dostaje się na psychologię. Myśli, że studia pomogą mu zrozumieć ludzi. Do pierwszej sesji nie podchodzi, ze strachu przed ustnymi egzaminami. Od tej pory rozpoczyna proces stopniowej izolacji.
– Nakupowałem sobie jedzenia w puszkach, masę żywności instant i obiadów w słoikach. Później zlokalizowałem internetowy sklep spożywczy z dostawą do domu. W końcu przestałem wychodzić w ogóle.
Rodzice orientują się za późno. Dopiero po dwóch latach blokowego pustelnictwa udało im się namówić syna na rozmowę z psychiatrą. Lekarz stwierdził u niego rys Aspergera oraz fobię społeczną. Do tego doszło uzależnienie. Traumy, które powinien przepracować, zaleczał osiedlową amfetaminą i antydepresantami. Od niedawna Marek bierze nowe leki. Jest z nim dużo lepiej. Coraz częściej pozwala się odwiedzać. Matka próbuje odbudować z nim relację. Rozmawiają codziennie przez Skype.
Za drzwiami pokoju
– Syndrom Hikikomori przekracza granice Japonii – mówi dr hab. n. med. Marek Krzystanek, który jako pierwszy opisał przypadek Hikikomori w Polsce. – Trudno oszacować ilu jest polskich Hikikomori. Bywa, że są diagnozowani jako osoby uzależnione od sieci czy gier komputerowych. Podczas swojej praktyki leczyłem takie osoby. Hikikomori nie są w stanie sprostać stawianym im wymaganiom. Cywilizacja przyspiesza i wraz ze swoim wyścigiem szczurów przypomina pędzący pociąg, z którego Hikikomori po prostu wysiadają i nie mają zamiaru wrócić na swoje miejsca. W Polsce styl życia nie jest jeszcze porównywalny do tego, który panuje w Japonii, ale aspirujemy do niego i im bardziej się zbliżamy, tym mocniej widoczne będzie to zjawisko.
– Są pacjenci, którzy prawie nie mają kontaktu ze światem rzeczywistym, ale odnajdują sens istnienia w tym wirtualnym – mówi prof. Kobayashi. – Jeśli dodatkowo boją się życia i stawiają sobie za duże wymagania, prowadzi to do coraz większej izolacji. A to może przyczynić się do szybkiego zwielokrotnienia liczby Hikikomori w Polsce.
Skalę problemu potwierdza widoczna obecność polskich Hikikomori w internecie, gdzie funkcjonuje wiele grup dla samotników. Na stronie PhobiaSocialis.pl, zrzeszającej pacjentów z objawami fobii społecznej, zarejestrowało się ponad 8,5 tys. użytkowników, którzy napisali już prawie 340 tys. postów. Dyskusję otwiera pytanie nastolatki:
– Macie ochotę gdzieś się schować? Odizolować od ludzi, zniknąć? Mam dość innych i siebie. Ciągle błędy, napięcie, stres, strach, złe wybory – wylicza.
Użytkownicy PhobiaSocialis rozważają, czy zorganizowanie pustelni pomogłoby im w zwalczeniu lęków? Piszą jak powinna wyglądać, albo zdają relację z okresu separacji.
– Utknąłem tu (w swoim pokoju) na 7 lat – pisze jeden z internautów.
– A ja chcę się schować w swojej wyobraźni, odizolować albo popełnić samobójstwo. Nie musiałbym już nigdy z nikim rozmawiać – uzasadnia inny.
Gdańsk, Kamienice Malczewskiego
Podczas gdy Marek i Ola powoli wynurzają się z otchłani lęków, 24-letnia Karolina wciąż nie może ich pokonać. Jej mama siedzi w przestronnym pokoju. Na prostych, skandynawskich półkach stoją ramki ze zdjęciami. Z fotografii uśmiecha się ta sama dziewczyna, raz młodsza, raz starsza. To mała galeria żalu. Wydaje się, że Karolina wyemigrowała na inny kontynent – zbyt daleko, żeby mogła znieść to matka. Jednak córka jest w pokoju obok. Nie wychodzi prawie rok. Jej fobii społecznej towarzyszyły: depresja, agorafobia, ataki paniki.
– Na początku sądziłam, że córka wymierza mi karę, że ta izolacja, to jeden z jej ataków złości – wspomina Bożena, mama Karoliny. – Okres zamknięcia przedłużał się. Dla rodzica to jest koszmar, potrzebowałam wsparcia psychicznego, do dziś korzystam z pomocy terapeuty. Do pokoju córka wpuszcza tylko swojego lekarza. Wie, że nie wypisze jej leków bez konsultacji. Wystawałam godzinami przed pokojem. Mówiłam, że się o nią boję. Próbowałam wyciągnąć córkę siłą, ale wejście do środka pogłębiało tylko jej lęki. Przeżyłam jej dwie próby samobójcze i nie zniosę kolejnej. Nie wiem, czy kiedykolwiek odzyskam swoje dziecko.
W ostatnich miesiącach stan Karoliny jest stabilny. Leczenie trwa. To długi proces. Bożena czeka więc na dzień, kiedy drzwi się otworzą. Patrzy w nie godzinami, jakby mogła je przeniknąć wzrokiem.
FB-ZZAKOZETKI