Agnieszka Moroz | WSPÓŁ-UZALEŻNIENIE
16272
post-template-default,single,single-post,postid-16272,single-format-standard,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-theme-ver-13.1.2,qode-theme-bridge,wpb-js-composer js-comp-ver-5.4.5,vc_responsive
 
Zaburzenia adaptacyjne

WSPÓŁ-UZALEŻNIENIE

WSPÓŁ-UZALEŻNIENIE

– to nie jest zaburzenie, które dotyczy rodzin „z nałogiem”. Współuzależnienie to zaburzenie, które wynika z przekonania o własnej słabości oraz o tym, że inni są ważniejsi niż ja. To mix kontrolowania wszystkich z wiarą, że mamy na nich wpływ oraz bardzo niska samoocena, która skutkuje chorobliwym pomaganiem innym ludziom. O pladze współuzależnienia, czyli o pułapkach, jakie zastawiły na nas nasze matki i babcie (!) oraz o kobiecej solidarności (!), która ma moc, by pokonać każdą barierę – i tę na zewnątrz, i tę w naszych głowach – rozmawiamy ze specjalistką psychoterapii uzależnień.

Współuzależnienie to nie są złogi po patologii – to plaga, którą znasz z rodzinnego domu!

Broń przeciwko temu? Delektuj się swą kobiecością!!!

Objaw 1: Kiedy twoja mama dzwoni ze smutkiem w głosie, że tak dawno jej nie odwiedzałaś… Kiedy twój mąż pyta czy naprawdę wolisz wieczór spędzić z dziewczynami zamiast pobyć z nim… Kiedy twój szef ze zniecierpliwieniem w głosie odpowie „dobrze”, gdy poprosisz o dzień wolnego…

– Masz poczucie winy. Czasem podlane złością, czasem poczuciem bezradności, ale za każdym razem czujesz się winna! Zaczyna się burza myśli – trzeba było w niedzielę zamiast na basen jechać do mamy… Może jednak z dziewczynami nie będzie mi tak dobrze, jak z nim? Może szef jest dla mnie oschły, bo zrobiłam coś nie tak?
Objaw 2: Na wspomnienie o domu rodzinnym powracają obrazy: mamy, która nigdy nie usiadła zanim wszystkie domowe obowiązki nie były wykonane. Mamy, która gdy o coś pytałaś odkrzykiwała z kuchni „mów, mów, ja cię słucham, tylko sobie tu pozmywam”. Taty, który zanim zrobił cokolwiek w domu –  w tym wysłuchał twoich opowieści o tym, co zdarzyło się w szkole – musiał odpocząć.
Objaw 3: Kiedy ktoś mówi ci coś miłego, czujesz się niezręcznie? Kiedy myślisz, co powinnaś, od razu przychodzą ci do głowy zmiany! Zmiany w tobie, w tym co robisz, co lubisz, jaka jesteś.

Brzmi znajomo?
Powiedzmy to otwarcie: współuzależnienie to nie jest zaburzenie, które dotyczy rodzin „z nałogiem”.

Absolutnie nie. Współuzależnienie to zaburzenie, które wynika z przekonania o własnej słabości oraz o tym, że inni są ważniejsi niż ja w połączeniu z poczuciem odpowiedzialności za to, jak oni się czują i co robią. To mix kontrolowania wszystkich z wiarą, że mamy na nich wpływ oraz bardzo niska samoocena, która skutkuje chorobliwym pomaganiem innym ludziom.

Czyli do współuzależnienia nie jest potrzebny uzależniony?

Nie jest. Współuzależnienie to stan, w którym nasze samopoczucie, nasze poczucie własnej wartości zależy od czynników zewnętrznych. W rodzinach, w których np. jedno z rodziców jest uzależnione, współuzależnienie jest oczywiste, bo to nałogowiec steruje uczuciami reszty. Ale proszę zwrócić uwagę, że kiedy uzależniony np. umiera, albo odchodzi, współuzależnienie się nie kończy, problem nie znika. Dziewczynki, które wychodzą np. z domów alkoholowych nie są już pod wpływem ojca, a wciąż zachowują się tak samo – pozwalają sterować swoimi emocjami innym ludziom, często partnerowi, którego wybierają na podobieństwo ojca. Swoją wartość możemy uzależnić od wielu czynników, niekoniecznie od osoby z nałogiem. Współuzależnienie to następstwo pewnego modelu wychowania. Wystarczy przekonać dziecko swoim zachowaniem, że ktoś inny i czyjeś sprawy są ważniejsze niż ono i jego sprawy. I już.

Zna Pani jakiś przykład?

Oczywiście, chociażby własny. Pochodzę z domu, w którym nie było żadnego uzależnienia, ale hierarchia zaczynała się i kończyła na ojcu. To on decydował, czy możemy coś zrobić, czy nie, mama konsultowała się z nim w każdej sprawie. A konsultacja była raczej podporządkowaniem się jego opinii i potrzebom. Był dyktatorem, do którego zwracałam się per „tatuś” w osobie trzeciej, zupełnie jak w wenezuelskim serialu służba zwraca się do gospodarza.

Skąd te zasady?

Podejrzewam, że to była kompensacja za to, że mój ojciec nie miał wysokiej pozycji społecznej. Dlatego w domu musiał być najważniejszy, dlatego jego frustracje były karami cielesnymi dla nas.

To jednak nadal dość skrajny przykład. Wiele kobiet wychowuje się w domach, w którym nie ma tak wyraźnej dyktatury, a z jakiegoś powodu i tak wchodzą w toksyczne związki lub intuicyjnie stawiają siebie na drugim planie, nawet tego nie zauważając. Dlaczego?

Takich kobiet nie nazwałabym współuzależnionymi, lecz przygotowanymi do takiej postawy i z wyraźnymi jej objawami. Jeśli dziewczynce powtarzano, że musi być mądra, zadbana, skromna, pilna, uczynna, ułożona i broń Boże nie pyskata, bo inaczej nikt jej nie zechce, albo po prostu musi taka być, bo jest dziewczynką, to już w niej zaszczepiono gen dyskryminacji siebie samej, a tym samym kobiet w ogóle. Gen myślenia o sobie jak o kimś, kto musi być ideałem, by mieć jakąś wartość. Ideałem nieosiągalnym i podporządkowanym. Proszę zauważyć, które cechy u kobiet są w cenie – pracowitość, odpowiedzialność, grzeczność. Niby wszystkie są pozytywne, a jednak ustawiają nas-kobiety w pozycji podległej mężczyźnie. Przekaz „bo jesteś dziewczynką” oznacza „bo nie jesteś chłopcem”, czyli im wolno wszystko, nam nie.

To dlatego babcia mojego męża nigdy nie ma do niego pretensji jak zapomina o jej imieninach, a wobec jego siostry ma oczekiwania jakby była opiekunką wszystkich starszych osób w rodzinie…

Najprawdopodobniej tak. Starsze pokolenia wychowywane były w patriarchacie i choć nam wydaje się, że już się z tego wyzwoliłyśmy, bo nasi mężowie, czy ojcowie młodszych pokoleń chodzą na zakupy, a czasem nawet gotują to oni robiąc to dostają miano bohatera. A kobieta, no cóż… Nie powinna chwalić się ile to zrobiła w domu, bo pewnie i tak zrobiła za mało…

I co najgorsze, sama w ten sposób myśli.

Dokładnie. I myśli tak o innych kobietach, a potem o swojej córce – koło się zamyka. Żeby przekazać młodej dziewczynie, że mężczyźni są lepsi i należy się im większy szacunek, wystarczy nie szanować siebie, a szanować swojego męża. To nie jest wielka filozofia.

Potem dziewczyna spotyka chłopaka, który wychowywany był podobnie – bez krzyku, bez rażącego patriarchatu i patologii, a jednak przekazano mu, że może więcej i już rodzą się oczekiwania wobec przyszłej partnerki.

A ona w to wchodzi bez refleksji uznając, że taki jest porządek świata.

Jest szansa, że będą szczęśliwi?

Jest, oczywiście. Ale z prawdziwą równością niewiele ten układ będzie miał wspólnego. Równość, która jest faktycznie równością to kiedy nie widzisz żadnych, ale to najmniejszych nawet różnic w prawach i obowiązkach. W tym co się powinno, co wypada, co trzeba i co można. Tak jakby zróżnicowanie płci nie istniało. W związkach, w których dyskryminacja kobiet jest podskórna, głęboko schowana, istnieje ryzyko, że np. kiedy zaczną się kłócić ona nie będzie potrafiła wyrazić złości, może będzie tłumiła emocje, a on będzie ją nieświadomie wspierał w tym autodestrukcyjnym zachowaniu.

Kobietom nie wypada się złościć. Jeśli kobieta rzuci z wściekłości szklanką o ścianę, dostanie miano histeryczki i wariatki. A mężczyzna? No cóż, zdenerwował się… Miał prawo. Pewnie go prowokowała! To nie tylko nierówne traktowanie, ale ogromna krzywda, dla kobiet, bo nieumiejętność wyrażania, a nawet odczuwania złości zabija je od środka. To dlatego kobiety „walą fochy”, obrażają się, znęcają psychicznie nad słabszymi, najczęściej innymi kobietami, lub chodzą napięte jak struny. Bo nikt im nie dał społecznego przyzwolenia, żeby dać sobie po razie i zapomnieć.

Czy te autodestrukcyjne zachowania, o których Pani wspomniała da się jakoś wykryć i zneutralizować?

Oczywiście, ale to ciężka praca, która polega przede wszystkim na nauce obserwowania samej siebie. Ja, choć tak jak Pani zauważyła, dorastałam w domu dyktatora, dopiero na studiach, gdy oddaliłam się od rodziny zauważyłam, że coś tu nie gra, że to nie tak świat jest urządzony.

Co Panią skłoniło do tej refleksji?

Zauważyłam, że jeśli mężczyzna nie jest agresywny, tak jak mój ojciec, wydaje mi się słaby, pozbawiony charakteru. Mężczyźni spokojni i grzeczni zawsze mnie nudzili. Na życie wybrałam partnera, który miał podobny temperament do mojego ojca. Tylko dzięki temu, paradoksalnie, czułam się przy nim bezpieczna. Kiedy się rozstaliśmy, trafiłam na terapię, a potem znów się zakochałam, znów w człowieku o podobnym profilu psychologicznych i znów trafiłam na terapię… Dziś żyję sama z wyboru. Nie boję się mężczyzn, lecz siebie, własnych wyborów. Choć mam w głowie wszystkie racje, rozłożyłam na czynniki pierwsze wszystkie mechanizmy, kiedy wchodzą w grę uczucia, nie mogę się uwolnić od pociągu do mężczyzn toksycznych i dominujących. Udało mi się odwrócić głowę, ale nie serce.

Czyli nie wyleczyła się Pani do końca?

Myślę, że można to porównać do wychodzenia z uzależnienia. Tak jak raz utracona kontrola nie pozwoli na picie kontrolowane już nigdy, tak raz wypracowany i zakodowany model związku nie ustąpi miejsca innemu modelowi. Uważam, że moja decyzja o nie wiązaniu się to jednak objaw wyzdrowienia, a nie zaburzenia. Gdyby to ono mną rządziło, wciąż tkwiłabym w jakiejś wyniszczającej relacji.

Kiedy byłam na drugiej terapii byłam zakochana, miałam małe dziecko, nawet zawodowo zajmowałam się już leczeniem uzależnień. Wiele lat wcześniej odkryłam prawdę o sobie i o tym, co mną rządzi. Ale to wszystko wzięło w łeb, bo się zakochałam, przepadłam. Choć nie byłam szczęśliwa to pod wpływem tego uczucia wierzyłam, że mogę być, bo w moim życiu było dużo radości. Nie chciałam żadnej zmiany, tylko cudownego ozdrowienia. Dopiero po kilku latach intensywnej terapii opadły mi klapki z oczu i uznałam sama przed sobą, że tak się po prostu nie da.

Co zapamiętała Pani jako najbardziej krzywdzące i popychające w kierunku toksycznej uległości wobec mężczyzn?

Brak rozmów. Zastąpiły je sztywne zasady, które nawet nigdy nie zostały wypowiedziane na głos. Po prostu wiadomo było kto rządzi, co wolno, a czego nie. W rodzinach, w których dzieci wychowywane są na „te gorsze”, często nie ma nawet bolesnych słów. Priorytety i reguły gry są jasne od początku i z góry ustalone. Tam nie ma klapsów i wyzwisk. Te dzieci są tak podporządkowane, że wystarczy, że matka na nie spojrzy i one wiedzą. Nie jest przesadą porównanie takiego stanu psychiki ze stanem ofiar przemocy.

Co to znaczy?

W dorosłym życiu kobiety te mają możliwość otworzyć drzwi i wyjść. Nikt ich na siłę w toksycznej relacji nie trzyma. A one nie mogę tego zrobić, bo w ich przekonaniu drzwi są na zawsze zamknięte. Nie ma innego wyjścia, innej postawy, innego scenariusza. Ofiary przemocy frustrują ludzi, to one wzbudzają więcej złości i agresji niż sam oprawca. Swego czasu pojawiło się mnóstwo teorii w stylu „pewnie to lubią”. Były nawet na to jakieś potwierdzenia naukowe, że taka postawa wynika z masochizmu. Dopiero późniejsze badania pokazały, że nigdy tak nie jest – że kobiety nie wybierają sobie mężczyzn-katów po to, by cierpieć, tylko właśnie po to, by móc czuć się spokojnie i szczęśliwie. Bo choć w dzieciństwie cierpiały, to cierpienie było ich domem, cierpienie było spokojem i normalnością, a szczęście wartością absolutnie abstrakcyjną, a zatem kojarzoną z niebezpieczeństwem i ryzykiem, że będzie jeszcze gorzej.

Czyli chowanie dziewczynek na kobiety podległe to fundowanie im pułapki, która polega na tym, że prócz tego, że nie znają stanu innego niż stan uciśnienia, to jeszcze nie chcą sobie pomóc, bo tak naprawdę czują do siebie niechęć.

Bardzo dobre podsumowanie. Do mojego gabinetu trafiła niedawno kobieta z typowymi objawami współuzależnienia, która ma dwie córki i męża alkoholika. Pewnego dnia jak olśniona zorientowała się, że jej młodsza córka, która ma raptem 8 lat, już zachowuje się jak „stara współuzależniona” i zamiast skupiać się na zabawie i swoich sprawach zaczyna kontrolować ją i swojego ojca. Mimo że ten mężczyzna nie jest ani agresywny, ani roszczeniowy, pije w sposób nieinwazyjny dla życia rodzinnego, ona i tak wyczuła, że to wokół niego wszystko się kręci. Że to o nim myśli mama, gdy nie ma czasu pomóc w odrabianiu lekcji, że gdy do niego dzwoni, robi to z obawą, że coś się stało. Zachowanie jej matki, choć niepozorne, wręcz krzyczy, że człowiekiem numer 1 jest ojciec, że to od niego zależy, co robimy i jak się czujemy.

W tej rodzinie ma miejsce transmisja pokoleniowa. Matka, kiedy zaczęła przyglądać się córce, dostrzegła w niej siebie – swoje obawy i swoje mechanizmy, które przerabiała jako dziecko. Sama miała ojca alkoholika, o którego trzeba było dbać i myśleć o nim, to wokół niego koncentrowało się rodzinne życie. Dla małego dziecka to jest bardzo prosty przekaz – tata jest ważniejszy od ciebie i to małej dziewczynce ustawia priorytety na całe życie. Bo teraz proszę sobie wyobrazić, że do tego scenariusza alkohol w ogóle nie był potrzebny. To zachowanie matki wpłynęło na to, jak zachowuje się ta dziewczynka, nie alkohol. Ponadto rodzi się złość na matkę, a w dalszej konsekwencji przekłada się to na złość do kobiet ogólnie.

Złość za co?

Że nic nie zrobiła, że nie potrafiła być skuteczna w zatrzymaniu ojca w domu, czy w ogóle w zadowalaniu go, by był dla nich lepszy. Bo współuzależnione osoby głęboko wierzą, że to od nich zależy, jak zachowują się inni, co czują, jak będą ich traktować. Dlatego młode dziewczyny z domów, w których mężczyzna stał na piedestale, nie wybierają sobie na życie zdrowych facetów, którzy umieją się sobą zająć i nie potrzebują kontroli. Normalni mężczyźni to dla nich chodzące zagadki, wzbudzają w nich mieszane uczucia, a pierwszym z nich jest brak poczucia bezpieczeństwa. Ten stan można porównać do uczucia, które rodzi się, gdy ktoś nas komplementuje lub traktuje z szacunkiem, a my mając obniżone poczucie własnej wartości, czujemy się z tym niekomfortowo.

Niedawno byłam na masażu lomi-lomi, podczas którego masażysta bardzo starał się, bym dobrze się czuła. Był miły i opiekuńczy, traktował mnie z ogromnym szacunkiem. Czułam się dziwnie.

Być może pani podświadomość podpowiadała: „nie zasługuję na to”.

A jeśli dołożę do tego fakt, że kiedy ktoś traktuje mnie źle, często biorę to „jak swoje” i choć jestem wściekła, to i tak myślę, że gdybym postąpiła inaczej, reakcja byłaby inna…?

To znaczy, że traktuje pani siebie zbyt surowo. Proszę zauważyć – kiedy traktowano panią dobrze, czuła się pani obco. Kiedy źle, brała pani za to winę na siebie. Tymczasem to, jak traktują nas inni oraz jak o nas myślą, świadczy wyłącznie o tym, jacy są oni, jak się czują w danej chwili i… co myślą o sobie! To nie jest obiektywny wyznacznik prawdy o nas, lecz informacja o tym, jak inni interpretują świat, a na to mają wpływ wyłącznie oni sami. Kiedy mija pani na ulicy pijanego menela, a on zaczepi panią i wyzwie od najgorszych, to spłynie po pani jak po kaczce. Bo był pijany, brudny i bredził, wiadomo. A zatem to, co mówi i jak się zachowywał utożsami pani z tym, kim jest i w jakim był stanie. I słusznie! Ale kiedy np. pani mama reaguje pretensjami na wszystko, co pani mówi, automatycznie budzi się poczucie winy, a nie myślenie, że pewnie ma zły dzień. A te zachowania niczym się od siebie nie różnią – oba są nieasertywną eskalacją własnych emocji, obrazem świata przefiltrowanym przez ich myśli, charakter, stan, w jakim się znajdują.

Czy to oznacza, że mam problem współuzależnienia?

To nie takie proste, ale ewidentnie ma pani powód, by się sobie przyjrzeć. Swojemu związkowi, swoim relacjom… Podskórne przekonanie o wyższości mężczyzn przekłada się również na to, jak postępujemy z ludźmi, których w życiu spotykamy na swojej drodze. Jeśli trudno nam utrzymać relacje z kobietami, nie czujemy, że bezinteresowna relacja z kobietą może dać nam coś wartościowego, a cenimy każdą relację z mężczyzną, tzn. że dyskryminację własnej płci mamy we krwi. A dokładniej z domu. Wiele kobiet uważa, że nie ma sensu się wspierać, bo to i tak do niczego nie doprowadzi, że to wariatki idą na manifę pokazywać światu, że są warte więcej niż są. Lepiej ten czas i uwagę poświęcić na budowanie komitywy z facetami, bo to nam się prędzej opłaci niż zajmowanie się sprawami kobiet.

Ostatnio spotkałam komentarz w sieci pod tekstem nawołującym do solidarności kobiet: „wy sobie protestujcie na deszczu, a ja w tym czasie pozwolę się porozpieszczać swojemu facetowi”…

Jeśli ktoś woli zostać w domu, zamiast iść na manifestację w słusznej sprawie, nie oznacza od razu, że jest przeciw. Jednak autorka tego komentarza obnażyła swoje priorytety – fakt, że jej chłopak ją uszczęśliwia sama postawiła ponad tym, że ktoś walczy o jej prawa… To wszystko ma źródło w złym traktowaniu siebie, a co za tym idzie – innych. Za każdym razem, gdy mówimy „kobiety to, kobiety tamto” mówimy o sobie, bo skąd mamy wiedzieć, co siedzi w głowach wszystkich kobiet świata. Nie możemy wypowiadać się za kogoś, a już tym bardziej w imieniu ogółu! Dlatego mówiąc WSZYSCY, mamy na myśli tylko siebie. I analogicznie – jeśli źle traktujemy wszystkich, tzn., że źle traktujemy siebie i w głębi ducha myślimy o sobie tak, jak o innych ludziach. To prosty psychologiczny mechanizm zwany projekcją.

Wygląda na to, że te proste mechanizmy, których źródłem jest wychowanie z dyskryminacją w tle, wpływają na wszystkie nasze życiowe wybory.

Tak, osoby, które mają fundament współuzależnienia wyniesiony z domu rodzinnego, będą według tego klucza ustawiały sobie wszystkie relacje, również zawodowe. Najlepiej będą się czuły np. zarządzane przez opresyjnego pracodawcę. To jest też powód rezygnacji z kariery – kobiety nie czują się dobrze na stanowiskach kierowniczych, bo zostało w nich zakodowane, że ich miejsce jest z tyłu. Nie umieją więc podejmować decyzji, nie są na tyle pewne siebie, by móc wziąć odpowiedzialność za innych.

Samo nazewnictwo sporo mówi o kobietach w biznesie – szef w spódnicy, zamiast szefowa…

Tak, przekonanie, że szefowa to harda, twarda kobieta, a więc niekobieca, pozbawiona tych miękkich cech, za które kochają nas mężczyźni. To się oczywiście w naszych głowach z biegiem lat zmienia, ale dopóki będziemy naszym córkom powtarzać, że to przez nie płaczemy czy „nie zawracaj tacie głowy, musi odpocząć”, to ten proces będzie trwał dłużej i będzie szedł znacznie oporniej.

Ponadto od przekonania naszych córek o swojej wartości zależy, czy będą miały szczerych dobrych przyjaciół, czy raczej będą uwikłane w relacje, w których będą nad (żeby manipulować) albo pod (żeby czuć się „zaopiekowaną”). To ma wpływ nawet na nasze poglądy, a w konsekwencji np. na kogo głosujemy i jakiego jesteśmy wyznania. Jeśli na czele partii stoi mężczyzna, który rządzi i dzieli bezwzględnie, a my żyjemy w nieuświadomionym współuzależnieniu, to jest duża szansa, że pójdziemy za nim.

Podobnie jest z religią – to ideologie, które podlewają poczucie gorszości kobiet nieustannie. W naszej religii rola mężczyzny jest bardzo wysoko – jest Bóg Ojciec, pokazują to hierarchie w Kościele. Cały czas to mężczyźni sprawują władzę i ani myślą dzielić się nią z kobietami. Wystarczy spojrzeć na funkcjonowanie zakonów – role i zadania zakonników, i porównać je do żywota zakonnic… Nie ma to nic wspólnego z feminizmem. Kobiety, które się podpisują pod takim porządkiem spraw, z pewnością mają wewnętrzną potrzebę bycia na drugim planie, a to nie jest ani normalne, ani dla nich dobre.

Wspomniała Pani o manipulacji. Jak to rozumieć – ustawianie się na drugim planie to manipulacja?

Ustawianie się na drugim planie wynika z poczucia bycia gorszą oraz z odpowiedzialności za to, co czują i myślą inni. Tak jak w przypadku utożsamiania się z sytuacją, w której ktoś traktuje nas źle. To przekonanie prowadzi do wniosku, że skoro to przez nas ludzie myślą o nas źle, to znaczy, że generalnie mamy wpływ na to, co myślą i czują, a to solidna podstawa do manipulacji. Dziewczynki z rodzin, w których ona służy jemu, uczą się, że manipulacja, upokorzenie i szantaż to jedyne słuszne metody układania relacji z innymi ludźmi. Zatajanie prawdy o sobie i o tym, co się dzieje, to przecież standardowa codzienna procedura, zakładanie maski i udawanie przed innymi, że wszystko jest w porządku, że czujemy się świetnie i że wszystko układa się po naszej myśli. Kobiety, które po takiej lekcji od swoich rodziców wchodzą w związek, chcą udowodnić, że w sztuce manipulacji osiągnęły jeszcze wyższy poziom. Bo to im imponuje, to jest według nich klucz do sukcesu.

Jak się z tego wyrwać?

Najpierw trzeba zacząć dostrzegać, co jest nie tak. Wychodzenie ze współuzależnienia to nauka kierowania myśli na siebie – w pierwszej kolejności, w drugiej zaś odkrywanie mechanizmów, które nami rządzą, bo paradoksalnie, kiedy je rozpracujemy okazuje się, że ta ogromna odpowiedzialność za losy całego świata i próby usatysfakcjonowania wszystkich dookoła to dokarmianie swojej samooceny. Pragniemy czuć, że coś jesteśmy warte i próbujemy sobie to udowodnić tym, jak wiele robimy dla innych oraz jak bardzo mamy wypchany grafik nawet swoimi sprawami. I zatracamy się w tym, bo głodne pochwał i dowodów naszej wartości jesteśmy cały czas, więc zaharowujemy się na każdej płaszczyźnie, a i tak czujemy się koszmarnie. Po jakimś czasie zaczyna odbijać się na nas to, że nie żyjemy w kontakcie ze sobą, że nie wiemy, co cieszyłoby nas, gdybyśmy były „pełne”, nie wygłodniałe. Współuzależnienie to zaniedbanie siebie, które zaszło o sto mil za daleko.

Najtrudniejsze pytanie podczas terapii współuzależnienia to pytanie „czego potrzebuję?” i „co mogę dla siebie zrobić? Kobiety zachodzą w głowię, co sprawiłoby im przyjemność, a ich przymusowe próby chodzenia na basen czy sadzenia kwiatów na balkonie kończą się wielką frustracją, bo i tak cały czas myślały o tym, co je trapi.

Tym bardziej, że w dzisiejszych czasach nie wypada nie mieć pasji. Nie wypada nie jeździć na snowboardzie, nie tańczyć flamenco czy nie piec bezglutenowych ciast. A już kompletnie nie wypada powiedzieć, że praca jest pasją, bo to już w ogóle świadczy o braku życia wewnętrznego i pracoholizmie.

No właśnie, i ta nagonka też kobietom szkodzi, bo one zamiast skupiać się na tym, co jest w nich, szukają ukojenia na zewnątrz. Znów pod presją, znów dla kogoś, nie dla siebie. Poszukiwania na zewnątrz oddala nas od siebie. W tym wszystkich chodzi tylko o to, by poświęcać sobie uwagę. Aby to osiągnąć, wystarczy usiąść w samotności i skupić się na tym, co czujemy, jakie mamy potrzeby, co sprawiłoby nam przyjemność. Gwarantuję, że po kilku próbach będą efekty. Sam fakt, że poświęciłyśmy czas na myślenie o sobie już wiele zmieni w naszym samopoczuciu, a to z kolei popchnie nas do dalszych zmian.

Można to porównać do takiej coach-erskiej sztuczki motywacyjnej, która polega na tym, że jeśli np. nie możemy zmotywować się do regularnego biegania, to należy zacząć od tego, by założyć buty, wyjść na dwór i od razu wrócić do domu. Podobno po kilku razach bardzo nam się zachce pobiec, a mechanizm rozbudzania apetytu zostanie uruchomiony.

Kiedyś czytałam w jakiejś książce o feministycznym przekazie, że kobieta za każdym razem, gdy robi coś dla siebie i przestaje skupiać się na potrzebach innych, musi zmagać się z poczuciem winy. To brzmi jak abstrakcja dla kobiet wyzwolonych, ale tak naprawdę ten mechanizm jest obecny niemal w każdym domu. Bo zna pani rodzinę, w której kobieta po powrocie z pracy robi sobie kawę i idzie posiedzieć dla relaksu na balkonie? No nie, bo w tym czasie jej rodzina czeka na obiad, który ona ma im podać. Nawet jeśli go zamówiła z restauracji, nawet jeśli ugotowała go wczoraj, to i tak pierwsze co robi to jak na stołówce – wydaje obiad. A dopiero potem może odpocząć. Nie zauważamy, że tak jest, bo to dla nas rutyna, być może nieszkodliwa, może lubimy wydawać obiad, ale dla dzieci przekaz jest jednoznaczny – mama nie odpoczywa, mama w pierwszej kolejności robi coś dla nas.

Główna cecha matki-Polki – musi się poświęcać.

Swego czasu interesowałam się problemem pracoholizmu i okazało się, że znaczny procent pracoholików to kobiety… bezrobotne! Te, które siedzą w domach i według swoich mężów „nic nie robią”. Pracoholizm to perfekcjonizm, to nakładanie na siebie coraz większej liczby obowiązków i wywiązywanie się z nich – to daje choremu ulgę. Tylko ogromna ilość wykonanej pracy pozwala mu dobrze myśleć o sobie. Jeśli zatem na wspomnienie o swojej mamie przypomina ci się obraz kobiety, która nigdy nie usiadła, a rozmawiając z domownikami krzyczała z kuchni „mów, mów, ja cię słucham, tylko sobie tu umyję/pokroję/usmażę (niepotrzebne skreślić)” być może i ona należała do grona bezrobotnych pracoholiczek. Usprawiedliwieniem do nicnierobienia jest dla nich tylko choroba.

O! Znam to! „Jeszcze od rana nie usiadłam”, „siedzieć bezczynnie to grzech”…

Przykładów jest mnóstwo i co najważniejsze, w niemal każdym można znaleźć siebie.

To smutne, bo świadczy o tym, że współuzależnienie to plaga.

Z jednej strony tak, ale z drugiej przeglądanie się w czyichś problemach jak w lustrze ma niewyczerpaną moc. Na tym opiera się fenomen grup terapeutycznych i grup wsparcia dla uzależnionych i współuzależnionych. Proszę sobie wyobrazić – wiele różnych kobiet, z różnych domów, sfer, w różnym wieku, z różnym wykształceniem, które nagle, po kilku kwadransach rozmowy czują się jakby znały się od lat! Łączy je ten sam problem, ten sam schemat zachowania i myślenia o sobie. Spotykają się i wiedzą o sobie wszystko! Poza tym działa magia bezwzględnej szczerości, odsłonięcia miękkiego podbrzusza i powiedzenia głośno, tak, czuję się słaba, czuję się gorsza. Nagle okazuje się, że ta sfingowana nieco sytuacja społeczna, w której znajdują się kobiety na grupie terapeutycznej działa cuda – one zaczynają patrzeć na siebie na wzajem i zastanawiać się, dlaczego ta druga czuje się gorsza, skoro jest świetną babką i ta myśl w końcu odbija się o nie same. Same zaczynają się zastanawiać, czy tak naprawdę mają powody, by czuć się gorsze i dochodzą do wniosku, że nie!

Chyba nigdzie poza grupami wsparcia dla kobiet współuzależnionych i uzależnionych nie widziałam na własne oczy tak silnych kobiecych więzi, tak wielkiej kobiecej siły, która powoduje tyle zmian w ich życiu, która wręcz zmusza je do wyjścia z najtrudniejszych życiowych sytuacji.

Czy takie okoliczności, jakie stwarza „grupa wsparcia”, można jakoś wdrożyć w życie?

Oczywiście, trzeba po prostu podchodzić do ludzi, których spotykamy tak samo, jak do dziewczyn w grupie. W Gnieźnie działa Babiniec – grupa wsparcia dla kobiet uzależnionych. Pamiętam, jak kilka lat temu zaczynały swoją działalność. Mężczyźni uzależnieni z innych grup (Babiniec to alternatywa dla AA) zaczęli nerwowo reagować, obśmiewać – co te baby głupie tam robią, o czym takim specjalnym gadają… A dla tych kobiet bardzo ważne cały czas jest to, że one mogą rozmawiają otwarcie, szczerze i bez zahamowań o wszystkim, co je trapi i to im tak weszło w krew, że zaczęły się tak zachowywać również w relacjach poza grupą. Taka umiejętność to wielki skarb, bo przecież dla niektórych kobiet już sama obecność mężczyzn działa hamująco, zaczynamy być ostrożniejsze w ich obecności, zastanawiamy się, czy nam się opłaca być sobą czy nie. Paradoksalnie, choć kiedyś praw miałyśmy znacznie mniej, a głową rodziny zawsze był mężczyzna, kobiety potrafiły zadbać o swoje poczucie kobiecości i solidarność.

Jak to?

Kiedyś kobiety darły wspólnie pierze. Siadały młodsze ze starszymi i godzinami rozmawiały. To były babskie spotkania, obrzęd, który kształtował w dziewczynkach poczucie kobiecości i przynależności do grupy społecznej, w której są chronione. Kobiety trzymały się razem. Aborygenki do dziś opiekują się młodszymi dziewczynkami w ramach swoich plemion, otaczają je zrozumieniem i wsparciem po to, by wyrosły na silne i mądre kobiety. Najważniejszy przekaz z tych zachowań i grup terapeutycznych to: „jesteśmy razem”.

Terapię dla kobiet współuzależnionych prowadzę nie tylko w sali. Moja córka ma stary młyn w środku lasu, w którym planujemy otworzyć ośrodek terapeutyczny, a póki co jeździmy tam, by pobyć razem. To są zajęcia, ale bez planu. Zasada jest jedna – każda robi, co chce. Mamy w grupie samotniczki, które korzystają z okazji i idą na spacer, ale wiele kobiet uwielbia się wtedy zaangażować w organizowanie ogniska, potem pysznej kolacji dla wszystkich. Przy tym wszystkim jest mnóstwo śmiechu i jak zwykle szczerych rozmów. W tych leśnych, surwiwalowych okolicznościach uruchamiają się ich zdolności, o których zapomniały, a fizyczny kontakt poza salą powoduje, że relacje między nimi też się rozwijają, awansują. Stają się silniejsze, odważniejsze dzięki temu, że podejmują się nowych inicjatyw.

Czyli to nie tylko budzi je do życia i podnosi samoocenę, ale również buduje przekonanie, że nie są same?

Tak. Jadą tam same lub z dziećmi, choć rzadko. Oddalają się od problemów, a zbliżają do siebie, poświęcają czas i uwagę sobie, bo w końcu mają warunki – nikt ich nie ocenia, nikt nie ma oczekiwań, nikt nie ustawia ich na drugim planie, wręcz przeciwnie. I wtedy dzieje się coś niezwykłego. Obserwuję je i widzę, co jest dla nich wtedy najważniejsze. One delektują się swoją kobiecością. To jest dla nich najważniejsze

BLISS.NATEMAT.PL

Tutaj ten wywiad