12 sie Rozpacz, nienawiść, furia
Uczucia wymykają się spod kontroli, wybuchają, zarażają jak wirus, nie chcą minąć. Bezradność jest jednym z najtrudniejszych uczuć, najgorzej przez nas znoszonym. Wolimy być wściekli niż bezradni. Nienawiść konsumuje bardzo dużo energii. Podobnie zawiść.
Rozmowa o tym, co znaczy mieć problemy z emocjami, z psychoterapeutką Zofią Milską-Wrzosińską.
Jak to jest, że ludzie, którzy przeżywają gwałtowne emocje – wściekłość, rozpacz, nienawiść, nawet niepohamowaną miłość – wydają się nam trochę szaleni. Czy emocje odbierają nam rozum?
Powiedziałabym raczej, że ludzie, którzy wyrażają te emocje w gwałtowny sposób, mogą się nam wydawać dziwni. Bo te uczucia przeżywamy wszyscy. Różnica polega na tym, co dalej z nimi robimy, jak je okazujemy? W toku naszego rozwoju uczymy się zarządzania swoimi emocjami, opanowujemy umiejętność dobierania sposobu ekspresji do sytuacji. Dopiero, gdy tego nie umiemy, wydajemy się innym nieobliczalni, dziecinni. Jak wrzeszczący, rzucający się na ziemię dzieciak, któremu mama w sklepie nie chce kupić kulki z automatu. Patrząc na niego, nie pomyślimy, że jest szalony – bo to dziecko! Nauczy się w ciągu następnych lat, że emocje, które przeżywa, może modulować. Ale gdyby dorosły człowiek, przeżywający na przykład stratę, całymi dniami zalewał się w pracy łzami i szlochał nad klawiaturą, bylibyśmy zaskoczeni i trochę zażenowani. Nie dlatego, że jego przeżycia są nieuzasadnione czy zbyt mocne, ale dlatego, że wyraża je intensywnie w miejscu, w którym nie ma szans na ich dobre przeżycie.
Nie zależy to od siły emocji?
Nie, chodzi o to, czy pozwalamy, by uczucia nami rządziły bez względu na kontekst i sytuację, jak to się dzieje u dzieci, czy też nauczyliśmy się radzić sobie z nimi inaczej? Niemowlę całe jest emocją, czuje głód, ból i reaguje natychmiast, nic poza tym dla niego nie istnieje. Starsze dziecko uczy się dostrzegać kontekst – jestem głodna, ale mamusi nie ma teraz w pokoju, jak usłyszy, że wołam, to przyjdzie i mnie nakarmi. Smutny dorosły na ogół nie szlocha publicznie. Zależy, gdzie jesteśmy na tej drodze rozwoju od niemowlęcia ku ideałowi zrównoważonego, dojrzałego człowieka, który wie, kiedy i jak wyrażać uczucia, w jaki sposób sobie z nimi radzić.
Czyli nieradzenie sobie z emocjami to kwestia braku umiejętności? A nie na przykład sytuacji, która nas przerosła?
Nieradzenie sobie z emocjami to bardzo szerokie pojęcie:
- Nie radzi sobie ten, kto wybucha w sposób niekontrolowany i krzywdzi innych lub siebie.
- Ale nie radzi sobie również ten, kto nie wyraża otwarcie uczuć, ponieważ się tego boi.
- A także ten, kto przemieszcza emocje – na przykład nie złości się na tego, kto odpowiada za jego trudną sytuację, lecz na innych, często przypadkowych ludzi.
Każda z tych osób może znaleźć się w niespodziewanej, trudnej sytuacji. I każda z nich nie poradzi sobie z emocjami na swój własny sposób. Sedno tego problemu leży nie w sytuacji, ale w nas. Dobrze to ujął neuropsycholog Mark Solms:
„Na poziomie ciała wszyscy czujemy emocje – rzecz w tym, że nie wszyscy je rozpoznajemy„.
Ktoś może powiedzieć: ‘brzuch mnie boli’, nieświadom tego, że ból pojawia się wtedy, gdy wzbiera w nim złość. Mechanizm jest taki, że u ludzi, którzy nauczyli się, że być złym na kogoś jest niebezpieczne – bo naraża na odwet ojca lub niezadowolenie mamy – to u nich za impulsem złości podąża lęk: złoszczę się, a mi nie wolno! To powoduje reakcje w ciele: ból brzucha, głowy, niepokój. I dopóki nie zrozumiemy, co się w nas dzieje, nic nie możemy zrobić. Żeby radzić sobie z emocjami, trzeba je rozpoznawać.
I można sobie w miarę dobrze poradzić na przykład z przeżyciem straty?
Myślę, że ze wszystkim, z czym można sobie poradzić źle, można i dobrze. Trzeba pozwolić sobie na przeżycie uczuć, których doznajemy, także cierpienia. Proszę spojrzeć na dzieci, które straciły rodzica, ale nie wolno im było tego przeżywać, ponieważ owdowiała matka była w rozpaczy i dziecko słyszało od babci: bądź dzielna, bo mamusi jest ciężko. Albo męża, który widząc ból żony po stracie dziecka, zawziął się, że on niczego nie okaże, będzie wspierał żonę. Wtedy nie mogą w naturalny sposób przejść przez cierpienie, bo ich doświadczanie straty może kogoś zranić. To bardzo zła sytuacja, część emocji pozostaje w nich zablokowana. Przejście żałoby polega na tym, żeby we wszelkich możliwych kontekstach doświadczyć straty i uznać ją. Dlatego mówi się o magicznym roku żałoby – by minęły wszystkie wydarzenia, które się spędzało z kimś bliskim: święta, wakacje, imieniny, urodziny. Znowu jest wiosna, tylko jego nie ma! Czytam książkę, mówię głośno: „Wiesz, co przeczytałam?”. I uświadamiam sobie, że on nie odpowie. To jest przepracowywanie straty.
Nasz zespół przez ostatni rok był w żałobie po przedwczesnej śmierci kolegi Andrzeja Wiśniewskiego. Podczas zebrań, gdy była mowa o psychoterapii rodzinnej, komuś się wyrywało: „Gdyby tak spytać Andrzeja…”. I patrzyliśmy na siebie, przypominając sobie, że jego już z nami nie ma. To trzeba przeżyć, ten proces musi trwać, a my nie możemy zaprzeczać, że coś straciliśmy i że to nas boli. Nie da się poradzić sobie w tym sensie, żeby nie czuć. Ale możliwe jest poradzenie sobie w ten sposób, żeby to nam nie zrujnowało życia. Żyć dalej to nie jest sprzeniewierzenie się bliskiej osobie, tylko uznanie, zrozumienie, że jej już nie ma. Boli, ale to nie jest tak, że moje życie się skończyło.
Jednak czasem rozpacz trwa dłużej.
Tak się zdarza w przypadku rodziców, którzy stracili dziecko, bo taką stratę odczuwamy jako nienaturalną – przecież to rodzice powinni odejść wcześniej. Rozpacz trwa dłużej, kiedy rozpamiętujemy, nie możemy się pogodzić, wciąż wspominamy. Nieraz matka nie pozwala uprzątnąć dziecięcego pokoju, mówi: „Nasza Agusia w tym roku szłaby do szkoły”, „Bartek za rok zdawałby maturę”. Taki stan wymaga już psychoterapii. Jednak w większości przypadków – jakkolwiek okrutnie i banalnie to zabrzmi – czas robi swoje. Uczymy się, że już nie ma tej osoby albo tej wartości, albo tego miejsca, i z czasem coraz bardziej jesteśmy tego świadomi, ponieważ nasza psychika dostosowuje się do rzeczywistości.
Mówiła pani, że nie radzimy sobie z emocjami, jeśli ich nie rozpoznajemy. Wydaje mi się, że po stracie niektórzy, żeby nie przeżywać smutku i cierpienia, przekształcają go w gniew. To możliwe?
– To raczej bezradność bywa przekształcana w złość. Bezradność jest jednym z najtrudniejszych uczuć, najgorzej przez nas znoszonym. I tak bywa podczas żałoby, gdy bardzo boli doświadczenie tego, że ktoś odszedł i nic już nie można zrobić. Bezradność może być przetwarzana w złość na osoby, które coś zaniedbały. Czasem pojawia się też złość na tego, kto umarł – że nas opuścił, że nie dbał o siebie. Wolimy być wściekli niż bezradni.
I co się dzieje w sytuacji, kiedy tłumimy emocje?
Była taka teoria przypisywana Freudowi, według której nieujawniana, tłumiona złość kumuluje się i wybucha, chociaż badania pokazały, że taka prawidłowość nie istnieje. Freud mówił co innego: zauważał, że są ludzie, którzy tłumią albo wypierają emocje przez całe życie, raczej nie wybuchają, tylko mają dolegliwe objawy. Tłumione emocje przejawiają się w formie zaburzeń lękowych, zachowań obsesyjno-kompulsywnych. Ktoś mówi: mnie to nie rusza, a potem nie może wyjść z domu, dopóki nie ułoży równo skarpetek na półce. Albo małżeństwo jedzie do teściów, a żonę tam zawsze boli głowa. Dlaczego? Może tam takie powietrze? Teściowa nie otwiera okien? A boli ją głowa, bo mąż rozmawia tylko ze swoją matką, na żonę nie zwraca uwagi, a teściowa robi sarkastyczne aluzje: „Jak to mięsa nie będziesz jadła, znowu fanaberie”. „Cóż, taka rodzina”, mówi żona do siebie, i tylko ta głowa boli. Za tym bólem kryją się furia i wściekłość, której nie jest świadoma. Czasem w przebłysku ją czuje, ale natychmiast włącza się kontrola: „tak nie można, to starsza osoba, babcia moich dzieci”. Złość – że jest źle traktowana, że mąż ją w pewnym sensie zdradza, nie stając po jej stronie – pozostaje w ukryciu! Nauczyła się jej nie doświadczać. Zamiast niej ma ból głowy, brzucha lub jest zła na siebie: „Boże, jaka jestem beznadziejna, naprawdę nie potrafię żyć z ludźmi, moja matka miała rację”.
Nie jest więc tak, że istnieje jakieś hydrauliczne przełożenie: tłumisz – wybuchasz. To tylko sami ludzie tłumiący emocje mają takie pełne lęku wyobrażenia, że gdyby pozwolili dojść do głosu złości czy smutkowi, to stałoby się coś strasznego – wpadliby w morderczą furię albo czarną dziurę rozpaczy, z której nie ma wyjścia! Wybuchy emocji następują w innych sytuacjach, to odmienny mechanizm. Weźmy taką parę. Żona mówi: „Wczoraj mąż miał pilną pracę. Nie dopilnowałam dziecka, synek wpadł do niego do pokoju. Mąż się zerwał i wulgarnie nawrzucał mi przy dziecku”. A on na to: „Tak, ale wszyscy wiedzą, że taki jestem. Wybucham, a potem mi przechodzi. Trzeba po prostu zostawić mnie w spokoju”. Tak to wygląda, nie ma mowy o tłumieniu, przeciwnie: taką mam naturę, krótki lont, nic nie mogę na to poradzić. Walnąłem? Tak, ale lekko. Naubliżałem? Ale wiadomo, że to nie jest na serio, tylko w złości. Musicie to zaakceptować. Nauczyć się, że taki już jestem!” Jednak, co ciekawe, taki człowiek nie wybuchnie przy swoim szefie. Ani przy kumplach. Eksploduje przy najbliższych – przy żonie, dzieciach, teściach. Czyli tam, gdzie mu to nie zaszkodzi.
Jednak on rozpoznaje złość. Wie, co czuje.
Ale pozwala sobie wyrażać ją w sposób bezwzględny. W końcu pada argument – to przez ciebie! Gdybyś dopilnowała, gdybyś mnie nie drażniła. Gdyby praca nie była taka nudna. Gdyby nie wymyślili takich przepisów. Gdyby politycy nie pletli bzdur, to ja bym się czuł świetnie. Zrozum to i uznaj, że mam prawo cię zbluzgać.
To świat jest zły?
Bo łatwiej jest uważać, że świat jest źle urządzony, a ludzie wredni – niż, że my źle funkcjonujemy. Wtedy nie ponoszę za nic odpowiedzialności. Czuję ulgę, jestem OK. Proszę zauważyć, że ten sam mechanizm ‘umieszczania zła na zewnątrz’ stosujemy w sytuacjach społecznych: lokujemy je w grupach, które są następnie odrzucane. Ja należę do tych dobrych, białych, z dużego miasta, wykształconych mężczyzn, kobiet – my jesteśmy w porządku. Ale oni! Są brudni, głupi, źli, rozpustni.
Ostatnio okazało się, że gwałt popełniony przez imigrantów to dowód na to, że wszyscy uchodźcy są źli i skłonni do przemocy. W tym samym czasie doszło do okrutnego zdarzenia w Polsce, gdzie dwóch rodaków przetrzymywało i gwałciło dziewczynę przez dwa tygodnie. Kobieta zmarła, ale nie wyciągaliśmy z tego faktu symetrycznego wniosku, że wszyscy Polacy to bezwzględni gwałciciele. Nie, to byli przestępcy, nie my. My, w naszej grupie, jesteśmy fajni w swojej szlachetnej wyższości. Takie wyprojektowanie złych cech na zewnątrz przynosi, jak wspominałam, chwilową ulgę. Jednak widzenie świata z takiej perspektywy wiąże się z ponoszeniem kosztów. Na poziomie społecznym wynikają z tego konflikty.
A na poziomie człowieka?
Nawet zrównoważonemu, dojrzałemu człowiekowi zdarza się przeżywać impulsy okrucieństwa czy destrukcji. „Żebyś zdechł, żeby cię szlag nagły trafił!”, mówi do polityka w telewizorze. I on sobie zdaje sprawę z tej emocji, która go chwyciła. Wie, że to się dzieje w nim, nie wypiera tego. Potrafi mentalizować, czyli w procesie wychowania nauczył się dostrzegać, że to, co myśli i czuje, to nie jest jedyna prawdziwa rzeczywistość. Zdaje sobie sprawę, że co prawda formułuje hipotezy na temat stanu psychicznego innych ludzi, ale to są jego domysły, punkt widzenia, a nie obiektywna prawda. Odczuwa więc destrukcyjną emocję, ale jednocześnie wie, że fizycznie nie robi nic niszczącego.
Natomiast ludzie, którzy umiejscawiają zło na zewnątrz, odczuwając negatywne, okrutne impulsy, nie widzą w sobie niczego złego. To tamten jest nikczemny, wredny! Nawet kiedy posuwają się do agresji, uważają, że zostali sprowokowani. Podam pani przykład. Wyobraźmy sobie dwie matki z małymi dziećmi. Jedna przychodzi na terapię z takim problemem, że zdarzyło się jej dwa razy krzyknąć na córkę i ją szarpnąć. Przychodzi przerażona, boi się tego. „A jeśli ja ją kiedyś mocniej uderzę? Ja jestem bardzo złą matką, prawda?”. Druga przychodzi z mężem, opowiada o kłopotach małżeńskich: mąż nie pomaga, nie rozumie, późno wraca z pracy. On mówi: „Ale jak tu już jesteśmy, to może powiedz też o tym, że ty często bijesz nasze dzieci”. „Ja? Biję? No, czasem tam klapnę”. „No, ostatnio klapnęłaś smyczą, Ida miała pręgi na buzi”. „O, przesadzasz”, mówi ona. „Zresztą to tylko wtedy, jak ty mnie denerwujesz”. Ona nie chce uznać, że w niej wzbiera agresja, że rzeczywiście może zrobić dziecku krzywdę. Zawstydzona matka jest dojrzalsza, łatwiej jej pomóc niż tej, która nie chce widzieć, co się w niej dzieje. Gdy przesuwamy przyczynę złości na zewnątrz, nie jesteśmy z nią w kontakcie. Nie możemy jej ani adekwatnie wyrazić, ani jej kontrolować. Uważamy, że to inni powinni się zmienić.
Co wtedy?
Radzenie sobie ze złością to jest pewna nauka – dobrze, jeśli przyswojona w dzieciństwie. Jeśli nie, droga do radzenia sobie z agresywnymi impulsami wiedzie przez:
- obserwowanie siebie,
- zadawanie sobie pytań.
Jeżeli dzieje się ze mną coś dziwnego, trzeba się zastanowić: Co czuję? Co mną szarpie, może to złość? Agresja jest jedną z najbardziej pierwotnych emocji, rodzimy się ze zdolnością jej przeżywania, bo w naszej ewolucyjnej przeszłości była warunkiem przetrwania. Trzeba było być czujnym, umieć zaatakować, żeby się obronić lub zdobyć pożywienie. Jak podkreśla antropolog Bogusław Pawłowski, służyła – i wciąż do pewnego stopnia służy – walce o status, od którego zależy dostęp do upragnionych dóbr. Ale dziś jest nam potrzebna w znacznie mniejszym stopniu, dlatego wyciszamy ją w procesie wychowania, żebyśmy nie rzucali się z pazurami na kogoś, kto nam na przykład zajął miejsce parkingowe. To nie znaczy, że mamy ją całkowicie wyrugować z życia, tylko nauczyć się ją modulować, używać jej potencjału do celów rozwojowych, a nie do destrukcji. Przecież – jak pisze psychoanalityk Otto Kernberg w „Związkach miłosnych” – tam, gdzie nie ma agresji, nie ma też namiętnej seksualności. Nie chodzi tu o to, żeby kogoś krzywdzić, ale by wyrażać siebie w zdecydowany sposób. By złość pojawiała się adekwatnie, żeby reakcja była przefiltrowana przez nasze dorosłe umiejętności.
Jest jeszcze coś: gdy człowiek ma słaby kontakt z własną agresją, staje się narzędziem w rękach innych.
Ulega manipulacji?
Tak, bo łatwo w nim rozkręcić tę pierwotną złość. Nie zadaje sobie pytań, nie rozważa, nie mentalizuje, tylko się wścieka, zaraża emocjami. Pamiętam wybuch powszechnej złości po wypowiedzi Elżbiety Bieńkowskiej, że za 6 tys. zł może pracować tylko idiota albo złodziej. Wystarczyło posłuchać, żeby się przekonać, że kontekst tej wypowiedzi był jednak inny: jeśli wybitny specjalista w prywatnej firmie zarabia miesięcznie 100 tys. zł, to byłby głupi, gdyby przeszedł na stanowisko w ministerstwie za kilka tysięcy. Ale ten kontekst ludzie pomijali, została sama złość, że ktoś poniża mnie, zarabiającego 3200 zł brutto. I myślę, że dziś często obserwujemy podobne sytuacje automatycznego zarażania się złością, bez refleksji.
Jednak widzimy też emocje o większym natężeniu. Nie złość, lecz nienawiść.
To nie jest kwestia natężenia. Złość i nienawiść to zupełnie inne emocje – badania pokazały, że aktywizują inne obszary mózgu. Złość jest reakcją na coś, co odbieramy jako zagrożenie dla nas, naszych bliskich, stanu posiadania czy godności. Uznaję, że ktoś mnie obraża, atakuje, czuję wściekłość i chęć odwetu, która po krótkim czasie mija. Nienawiść natomiast jest uczuciem złożonym i wiele wskazuje na to, że ma korzenie w zawiści. Złość mówi: jak nie przestaniesz, to ci coś zrobię. A nienawiść: wszystko jedno, co zrobisz, zniszczę cię, bo nie mogę cię znieść, bo masz coś, co ci się nie należy!
W jaki sposób zarażamy się negatywnymi emocjami?
Filozof i psychiatra Andrzej Leder twierdzi, że demokratyzacja społeczeństw, które długo były rządzone autorytarnie, uruchamia tłumione emocje, w tym zawiść, mściwość, wrogość wobec „innego”. Od przeszło 20 lat ludzie się uczą, że można mówić więcej. Do tego dochodzi internet z jego anonimowością. Skoro można, jest przyzwolenie, to czemu nie? Wychodzą na wierzch wrogie impulsy, wylewają się emocje. Jeśli nie przeszliśmy treningu w rozumieniu i modulowaniu negatywnych uczuć, to łatwo nam atakować ze ślepą furią, formułować agresywne opinie. Gdy nie potrafimy mentalizować, to nie czujemy, że atakowany jest nie tylko obiektem naszej złości, lecz także człowiekiem z krwi i kości, którego być może nie rozumiemy? Skutkiem jest również brak empatii, czyli zdolności wyobrażenia sobie, co drugi człowiek czuje. Dawniej był to silny czynnik hamujący: nie powiem tego, bo to byłoby bardzo bolesne dla drugiej strony. Teraz to rzadkie. Istotą hejtu jest cios. Jak to mówią nastolatki: „Boli? O to chodzi, żeby bolało.” Bo nie zastanawiam się, że mnie również mogłoby to spotkać. Szybkie rozprzestrzenianie się negatywnych emocji jest prawdopodobnie skutkiem połączenia tych czynników: za mało treningu w opracowywaniu agresywnych impulsów oraz płynące z otoczenia sygnały, że można nienawidzić, można gardzić, można robić rzeczy, które poniżają innych.
Te emocje uderzają także w tych, którzy je czują? Mówi się, że nienawiść może człowiekowi zniszczyć życie.
Nienawiść konsumuje bardzo dużo energii. Podobnie zawiść. Już nie zajmujemy się tym, jak coś zrobić dla siebie, jak poprawić swój los, jak poczuć się lepiej, tylko co zrobić wrogowi. Żeby poczuł, żeby go ugodziło! Wracamy do domu i zamiast cieszyć się na spokojny wieczór, myślimy, jak zaparkować samochód, żeby sąsiad miał kłopot z otwarciem bramy. Niby nic, ale się wkurzy! Absorbują nas ciosy, strategia cięć i trafień, bo jesteśmy uwikłani w to, jak rozgrywać naszą nienawiść. Takie uczucia formują się w postawy emocjonalne i pochłaniają bardzo wiele naszej żywotności. Nie mamy jej na swoje sprawy, bo cały czas jesteśmy skupieni na obiekcie naszej nienawiści. I to może trwać całe życie.
Przypomniał mi się Salieri z „Amadeusza” Miloša Formana. Jemu nie minęło nawet po śmierci Mozarta.
– No właśnie, Salieri uważał: „Mozart miał talent, który ja powinienem mieć! Nie mogę mu tego odebrać, więc go zniszczę!” Cokolwiek by tamta osoba zrobiła dobrego, ja to zakwestionuję! Zaprzeczam więc części rzeczywistości, przestaję ją dostrzegać, kręcę się w kółko wśród tych samych myśli. I mam coraz mniej satysfakcji z życia.
Co można zrobić, jak sobie z takim uczuciem poradzić?
Jeżeli człowiek w ogóle chce coś zrobić w tej sprawie, już jest uratowany.
- Ktoś, kto się zastanawia, jak przestać nienawidzić, już dostrzega: „to jest moje uczucie, mogę coś z nim zrobić. To jest we mnie. Może ktoś się przyczynił, może mnie rozjuszył, naraził, coś mi odebrał – ale mnie przeszkadza, że ja to czuję.”
- Ci, których zżera nienawiść, mówią: „to przez niego, ja jestem w porządku. No trudno, żeby mi się to podobało!” I nie widzą tego, co w nich płonie.
STYL.PL