Agnieszka Moroz | Diagnoza
15560
post-template-default,single,single-post,postid-15560,single-format-standard,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-theme-ver-13.1.2,qode-theme-bridge,wpb-js-composer js-comp-ver-5.4.5,vc_responsive
 

Diagnoza

Diagnoza

Słowa, diagnoza, prawda – rozmowa z Wojciechem Eichelbergerem

Najważniejszy jest moment, w którym pacjent po raz pierwszy słyszy swoją diagnozę. To, jak ją zinterpretuje, zaważy na przebiegu całego leczenia

Spotkałam się ze stwierdzeniem, że najbardziej bezpośrednim i świadomym środkiem komunikowania się, który wywiera wpływ na innych, są słowa.
– Ostatnio wraca do łask dotyk, empatyczny kontakt fizyczny. Zastosowany we właściwym momencie i we właściwy sposób wpływa na wydzielanie hormonów i neurohormonów sprzyjających zdrowieniu. Stwierdzili to ponad wszelką wątpliwość badacze efektu placebo. Ale słowa trafiają jeszcze głębiej i dlatego czasem mogą spowodować ogromną szkodę, ale też i nadzwyczajną korzyść. Słowa, pojęcia, myśli – to domena psyche, czyli duszy albo świadomości. Niestety, od czasów Kartezjusza nauki biologiczne i medycyna postanowiły zajmować się wyłącznie światem materialnym – do którego zaliczono także ludzkie ciało – a sprawy psyche, umysłu i ducha pozostawiły religii i filozofii. I tak jest do dziś. Współczesna medycyna, nie bacząc na jednoczący ciało i psyche dorobek psychiatrii, psychosomatyki, psychoterapii i neuronauki, nadal za wszelką cenę chce zajmować się wyłącznie materialnym, cielesnym wymiarem człowieka. Dlatego lekarze na ogół nie zdają sobie sprawy z uzdrawiającej lub raniącej mocy słów, przekonań, pragnień, emocji, wiary, nadziei, miłości i dotyku. Wszystkie oddziaływania pozachemiczne, niemolekularne kwalifikują do nieskończenie pojemnej kategorii placebo i pozostawiają psychologom, psychoterapeutom i kapłanom. Ale oni – nawet razem wzięci – często nie są w stanie cofnąć szkód spowodowanych przez nieświadomych mocy słów i gestów lekarzy.

Więc zastanówmy się nad działaniem słów w praktyce lekarza. Na przykład lekarz mówi do pacjenta: „Proszę o siebie zadbać”…
– To dobry przykład. Lekarz może sobie nie zdawać sprawy, że pojęcia; „zadbać o siebie” albo „zatroszczyć się o siebie” dla większości ludzi ciężko chorujących mogą być puste. Statystyki medyczne potwierdzają oczywiste przypuszczenie, że ludzie ze środowisk gorzej wykształconych, o niższej kulturze prozdrowotnej częściej i poważniej chorują, stanowiąc największą grupę spośród korzystających z usług służby zdrowia. Pacjenci ci, gdy byli wymagającymi troski i opieki dziećmi, nie doświadczali ich w wystarczającej mierze, więc nie wiedzą, co znaczy troska. Prędzej zrozumieją: „Proszę się za siebie zabrać” albo „więcej od siebie wymagać”, „postępować zgodnie z zaleceniami” lub wręcz – „robić tak, jak mówię”. Ale czy nie jesteśmy przypadkiem anachroniczni i naiwni, rozmawiając o psychologicznych niuansach relacji lekarz – pacjent w czasach, gdy lekarze z braku czasu już prawie nie rozmawiają z pacjentami i rozwija się tzw. telemedycyna i teleopieka ograniczające kontakt z lekarzem do minimum?

Mimo to myślę, że lekarz powinien wiedzieć, że to, co i jak mówi, może mieć olbrzymie znaczenie dla pacjenta. Na przykład, że powinien unikać fachowej terminologii.
– Terminologia medyczna jest dla pacjenta niezrozumiała, może więc budzić nieporozumienia i być dowolnie interpretowana. Jeśli czegoś nie rozumiemy, podkładamy znaczenia, które podpowiadają nam nasze przekonania, lęki albo nadzieje. Może to mieć zarówno zaskakująco złe, jak i dobre skutki. Ilustrują to dwie dramatyczne historie opowiedziane przez kardiologa Bernarda Lowna we wstępie do książki Normana Cousinsa „The Healing heart: antidotes to panic and helplessness” („Uzdrawiające serce: przeciwdziałanie panice i bezsilności”).
Pewien lekarz w czasie obchodu referował stan pacjentki znajdującej się w początkowej fazie syndromu niewydolności krążenia spowodowanego zwężeniem zastawki trójdzielnej. – Jest to klasyczny przypadek S.T. – oznajmił Lownowi. Posłużył się inicjałami łacińskiej nazwy schorzenia Stenosis tricuspidalis. Gdy tylko lekarz wyszedł, Lown zauważył, że pacjentka zaczęła się czymś dręczyć, jej samopoczucie się pogorszyło. Zrobiono badania; jej płuca, poprzednio czyste, powoli wypełniały się płynem. Zapytał więc ją, co się stało. Otóż zrozumiała ona, że lekarz ocenił jej stan jako terminalny. Wszystkie próby uspokojenia pacjentki, zapewnienia, że jest wręcz przeciwnie, nie zmieniły jej przekonania. Wieczorem kobieta zmarła z powodu ostrej niewydolności krążenia.
I druga historia, optymistyczna. Podczas obchodu ze studentami Lown zwrócił uwagę na ciężko chorego pacjenta i przy omawianiu jego stanu użył określenia „zdrowy, bardzo głośny trzytaktowy cwał”. Termin „rytm cwałowy” oznacza, że mięsień sercowy zamiera z powodu znaczącego uszkodzenia i rozciągnięcia się. Właściwie w tym wypadku nie było już nic do zrobienia, a nadzieja na poprawę była niewielka. Aż tu nagle pacjent zaczął zdumiewająco szybko powracać do zdrowia. Przyczyna tego wyjaśniła się parę miesięcy później. Okazało się, że określenie „zdrowy cwał” pacjent zinterpretował pozytywnie. Uznał, że jego serce zachowuje się jak silny koń. To nastawiło go optymistycznie i dodało mu wiary w poprawę zdrowia, która rzeczywiście nastąpiła.
Potęga słowa polega na tym, że oddziałuje ono na umysł, który w oparciu o nie tworzy wirtualną rzeczywistość, a ciało zostaje w tę rzeczywistość wciągnięte i zachowuje się zgodnie ze scenariuszem pisanym przez umysł. Kobieta pomyślała „stan terminalny” i jej umysł stworzył wirtualną rzeczywistość choroby terminalnej, której nie miała. Można powiedzieć, że choroba została zaindukowana przez słowa, że nastąpiło coś w rodzaju masywnej sugestii hipnotycznej.
Kiedy studiowałem, na zajęcia z psychologii klinicznej zaproszono hipnotyzera. Wybrał on osobę podatną na sugestię i błyskawicznie wprowadził ją w niezbyt głęboki trans. Potem odsłonił jej przedramię, dotknął go zimną łyżeczką od herbaty i powiedział: „Dotykam pani przedramienia żarzącym się papierosem”. Na skórze zahipnotyzowanej pojawiło się silne, miejscowe zaczerwienienie. Następnie hipnotyzer powiedział: „Za chwilę, w okolicy nadgarstka dotknę pani przedramienia zimną łyżeczką”. Przez sekundę lub dwie dotykał skóry tej kobiety żarzącą się końcówką papierosa, a gdy cofnął rękę, skóra pozostała biała, nietknięta. Czy to nie jest przekonujący dowód na to, że umysł potrafi decydować o tym, co dzieje się z ciałem?

Na początku XX w. francuski psychiatra Émile Coué osiągnął znakomite efekty leczenia, poleciwszy pacjentom po kilkaset razy dziennie powtarzać: „Każdego dnia i pod każdym względem czuję się coraz lepiej, lepiej i lepiej”.
– To, o czym mówiliśmy wcześniej, było nieświadomą, spontaniczną interpretacją dokonaną przez umysły osób, które usłyszały coś z ust autorytetu lub hipnotyzera. Teraz mówimy o autosugestii. Autosugestia, jak się zdaje, nie działa tak mocno jak sugestia.
Lekarze nie zawsze wiedzą, że człowiek niepokojący się o swoje zdrowie i życie znajduje się w delikatnym, otwartym, podatnym na sugestie stanie umysłu – w szoku, w transie. Słowa kierowane do ludzi znajdujących się w takim stanie działają z wielokrotnie większą siłą niż w sytuacjach codziennych. Dlatego – jak to ilustrują podane wyżej przykłady – możliwość masywnej, acz przypadkowej sugestii ze strony lekarza jest wtedy olbrzymia. Lepiej to kontrolować. Tym bardziej że słów wypowiedzianych w takiej sytuacji nie da się już cofnąć.

Słowa, jakie wypowiada lekarz, ważne są nawet wtedy, gdy pacjent zjawia się w gabinecie z jakąś niegroźną chorobą?
– Także wtedy. Nie tylko słowa, lecz ton głosu, spojrzenie, wyraz twarzy, gestykulacja. Trudno przecenić korzyści, jakie lekarze mogliby osiągnąć w leczeniu swoich pacjentów, gdyby świadomie używali wszystkich psychicznych i werbalnych oddziaływań, by wywołać korzystny stan umysłu pacjenta.
Człowiek w stanie zagrożenia (szczególnie zagrożenia życia) wpada w stan emocjonalnej regresji, czyli doświadcza emocji i stanu umysłu z okresu swojego dzieciństwa. Wszyscy pamiętamy, jak wielki wpływ wywierały na nas słowa rodziców i dorosłych, gdy byliśmy dziećmi. Widać to wyraźnie podczas psychoterapii, kiedy dorośli ludzie przypominają sobie słowa lub zdania wypowiedziane na ich temat przez rodziców. Mogą być one klątwą, której ciężar waży na całym życiu, albo mogą dodać skrzydeł, głębokiej wiary w siebie i nadziei na dobry los. Słowa lekarza – w czasie spowodowanej zagrożeniem i lękiem regresji emocjonalnej pacjenta – potrafią działać równie mocno.

Człowiek ma szczególną właściwość – jeżeli usłyszy dziesięć komplementów i jedną negatywną opinię, zapamięta tylko ją.
– To zależy od tego, jak zostało ukształtowane nasze poczucie wartości. Nadmierne wyczulenie na negatywne komunikaty jest związane z niskim poczuciem własnej wartości. Na podstawie wielu badań i obserwacji można postawić uzasadnioną hipotezę, że większość dorosłych ludzi, mających poważne problemy ze zdrowiem, nie czuła się w dzieciństwie dostatecznie lub mądrze kochana przez swoich rodziców. Dlatego mniej siebie cenią, więc albo nie chcą, albo nie potrafią się o siebie troszczyć. Częściej prowadzą niezdrowy tryb życia. Często zapracowują się ponad siły. Łatwiej wpadają w uzależnienia i wyczerpujące konflikty z bliskim i dalszym otoczeniem. Nic dziwnego, że częściej i poważniej niż inni chorują. Jeśli więc lekarz spotyka pacjenta, który często choruje lub stosunkowo wcześnie w swoim życiu poważnie zachorował, to powinien brać pod uwagę możliwość, że ów pacjent miał trudne dzieciństwo. A to znaczy, że nie potrafi troszczyć się o swoje zdrowie, a być może nawet uprawia nieświadomą lub świadomą autodestrukcję. Osoba tak skonstruowana ma silną skłonność do wyłapywania negatywnych informacji na swój temat, wyolbrzymiania ich i nadinterpretowania. A to oznacza, że lekarz musi bardzo dbać o klarowność komunikowania się z takim pacjentem.
Najważniejszy jest moment, w którym pacjent po raz pierwszy słyszy swoją diagnozę. Sposób, w jaki ją zinterpretuje, zaważy bowiem na przebiegu całego leczenia. Szczególnie przy pierwszej diagnozie lepiej unikać negatywnych informacji. Przecież często się okazuje, że po kolejnych badaniach diagnoza ulega zmianie. Ale nawet wtedy, gdy diagnoza jest już pewna, trzeba się dobrze zastanowić, jak ją podać. Aby zostawić przestrzeń dla leczącego działania umysłu, lepiej unikać definitywnych sformułowań i druzgocących prognoz.

Jak powiedzieć o chorobie? Nie używać słów „trudno”, „ciężko”, które brzmią przytłaczająco? Zamiast: „To ciężka choroba”, powiedzieć: „Nie jest to łatwa choroba”?
– Unikać wszelkich kategorycznych słów i określeń. A także języka negatywnego. Psychologowie badający zjawiska związanie z hipnozą już dawno zauważyli, że ludzka podświadomość nie rozumie słowa „nie”. Lepiej więc unikać sformułowań typu: „To nie jest ciężka choroba” i podobnych. W tej sytuacji powiedziałbym tak: „Zastanowimy się, jak sobie z tym poradzić. Trzeba zrobić jeszcze takie i takie badania. Proszę brać ten lek i przyjść za tydzień. Zobaczymy, co dalej”.

A pacjent na to: „Czy to ciężka choroba? Jakie mam szanse?”.
– Odpowiedziałbym: „W procesie leczenia występuje tak wielka ilość uwarunkowań i czynników, że możliwe jest wyjście z nawet najtrudniejszej sytuacji. Bardzo dużo zależy także od pana. Skupmy się na zrobieniu wszystkiego, co konieczne i możliwe, aby pana organizm najlepiej z tą chorobą sobie poradził”.

Znany dziennikarz dowiedział się, że ma raka, przez telefon komórkowy, gdy jechał autostradą. Po zrobieniu wszystkich badań opiekujący się nim profesor stwierdził: „Wracamy z dalekiej podróży, bo gdyby nowotwór zaatakował kości, moglibyśmy sobie policzyć, ile panu życia zostało. A tak jest szansa”.
– To bardzo nierozsądne. Dobrze, że trafiło na kogoś, kto był pozbierany i odporny… Kiedy mówić prawdę? I jak? Prawdę trzeba mówić w odpowiednim momencie i w odpowiedni sposób. Jeśli jest to prawda trudna, groźna, moment i sposób powinny zostać bardzo skrupulatnie wybrane. Wiadomość o tym, że człowiek ma raka i jego życiu zagraża poważne niebezpieczeństwo, to nie jest wiadomość o kursie dolara na giełdzie. To wiadomość, która wstrząsa nim do głębi. Pojawiają się wówczas uczucia – strach, rozpacz, przerażenie, smutek, czasami agresja. Rozmowa musi się odbyć w warunkach, które umożliwiają pacjentowi wyrażenie tych uczuć.

Czy pod wpływem takiej wiadomości ktoś może stracić przytomność lub dostać ataku histerii?
– Możliwe. Ale to zależy od cech charakterologicznych tej osoby. Reakcja bywa bardzo różna. Ale nie możemy wchodzić tu w szczegóły. Bo, po pierwsze, kurs diagnozy psychologicznej wymagałby kilkakrotnie grubszej książki niż ta, a po drugie – lekarze nie mają czasu na psychologiczne diagnozy.
Powtórzę więc tylko, że aby ograniczyć prawdopodobieństwo pojawienia się niebezpiecznych niespodzianek, czyli trudnych do opanowania reakcji pacjenta, trzeba odpowiednio wybrać miejsce i czas rozmowy. Ogromnie ważne jest, żeby rozmowa odbyła się bez pośpiechu, żeby chory miał chwilę na odreagowanie pierwszych emocji i dojście do jako takiej równowagi. Nie można tego załatwiać przez telefon, esemes czy karteczkę, nie kontrolując okoliczności, w jakich informacja dotrze do pacjenta.

Lekarz powinien mieć świadomość, że ta pierwsza reakcja pacjenta może i powinna uderzyć w niego.
– Tę świadomość lekarze mają i dlatego właśnie część z nich unika takiej sytuacji. Być może lekarzowi, o którym mówiłaś, wygodniej było zakomunikować diagnozę przez telefon niż podczas bezpośredniej rozmowy w gabinecie.

On zrobił to na życzenie pacjenta. Na początku powiedział: „Musimy poważnie porozmawiać”. A ponieważ dziennikarz ten czekał na wyniki badań, stwierdził, że chce usłyszeć prawdę od razu. Lekarz spytał: „Gdzie pan jest?”. Usłyszał odpowiedź: „Na autostradzie”. Wtedy poprosił: „To niech pan się gdzieś zatrzyma”. Zastanawiam się, w jakim stopniu lekarz może ulec namowom pacjenta. Czy nie powinien powiedzieć: „Spotkajmy się jutro, spokojnie porozmawiamy”.
– Zdecydowanie tak. Ale w sytuacji, jaką wybrał, ostrożność wymagałaby pytania: „Gdzie pan jest i co pan robi?”. Jeśli sytuacja nie jest sprzyjająca, to lepiej powstrzymać się od takiej rozmowy, a nawet od ujawnienia jej powodu i powiedzieć: „Zadzwonię później”. Tak więc lepiej nie zaczynać rozmowy od „Mam dla pana ważną wiadomość”, gdyż wtedy nie ma już odwrotu.

A jak ma rozmawiać później?
– Dobrze odwoływać się do możliwych pozytywnych prognoz dotyczących wyleczenia z choroby, dawać nadzieję i wiarę. Lekarz musi być w tym przekonujący, musi brzmieć wiarygodnie.

Aby brzmieć wiarygodnie, trzeba wierzyć w to, co się mówi.
– O ile wiem, niezwykle rzadko zdarzają się diagnozy zwiastujące ze stuprocentową pewnością rychłą śmierć. Choroba to nie totolotek, gdzie można precyzyjnie określić prawdopodobieństwo wygranej lub przegranej. Nadto pacjent, z którym mamy do czynienia, nigdy nie jest statystycznym pacjentem. Statystyczny pacjent nie istnieje. Przed nami jest żywy, nieobliczalny organizm, pozostający w niewyobrażalnej ilości powiązań z otoczeniem i nieustannie podlegający ich wielorakim oddziaływaniom. Z bardzo niewielu z nich zdajemy sobie sprawę. Jeszcze mniej potrafimy precyzyjnie zmierzyć. Czy możemy być kiedykolwiek całkowicie pewni, że ten unikalny organizm należy do statystycznej większości skazanych albo do ułaskawionej mniejszości?
Z punktu widzenia kwantowej neuronauki i psychologii jest bardzo prawdopodobne, że pacjent na podświadomym poziomie rejestruje wewnętrzny, niekomunikowany wyrok lekarza w jego sprawie. Jeśli lekarz w swoim umyśle nie przesądza sprawy, lecz w duchu poznawczej pokory myśli „nie wiem”, „może”, to z pewnością wpływa pozytywnie na szanse wyleczenia pacjenta. Nie komunikując pacjentowi – ani na świadomym, ani na podświadomym poziomie – nieuchronności skazania lub ułaskawienia, daje mu szansę. Ponieważ jest to uczciwe, więc jednocześnie jest wiarygodne.
Poza tym lekarze wiedzą, jak działa placebo. Wiedzą, że mogą uzyskać znaczną poprawę stanu zdrowia pacjenta także wtedy, gdy podadzą mu środek biochemicznie obojętny. Pod warunkiem wszakże, że sami będą przekonani o skuteczności tego „leku”. Wtedy nawet do 80% chorych może zareagować wyraźną poprawą stanu zdrowia. Sprzężenie wiary lekarza i pacjenta może więc czynić cuda. Coraz częściej przekonujemy się, że ciało człowieka żyje w zgodzie z rzeczywistością kreowaną przez jego umysł. Jeśli więc lekarze chcą wykorzystać wszystkie dostępne metody przywracania pacjentów do zdrowia, to powinni pamiętać o używaniu słów budujących – a przynajmniej chroniących – wiarę pacjenta w szansę na wyzdrowienie. Sprawdzono bowiem, że najbardziej skutecznym, mentalnym wyrazem wiary jest przekonanie o możliwości osiągnięcia jakiegoś celu czy rezultatu, a więc w przypadku choroby: „Mogę wyzdrowieć”. Wbrew pozorom, nie: „Na pewno wyzdrowieję” ani też: „Muszę wyzdrowieć”. Zakomunikowanie pacjentowi, że mimo wszystko może wyzdrowieć, jest z punktu widzenia lekarza wyrazem pokory wobec ewentualności zbawiennego działania czynników niedających się w prognozie do końca określić ani przewidzieć. Jednocześnie ma mocne moralne uzasadnienie i jest prawnie bezpieczne.
Natomiast odebranie choremu nadziei wymaga ze strony lekarza absolutnej pewności i wzięcia ogromnej odpowiedzialności za ukryte działanie mocy słowa, któremu umysł pacjenta może nadać rangę nieodwołalnego wyroku i uruchomić mechanizm samosprawdzającej się przepowiedni.

Myślę, że ogromnie ważne jest również to, jakich słów używają lekarze przy łóżku nieprzytomnego pacjenta. Przeczytałam, że słuch jest prawdopodobnie ostatnim zmysłem zanikającym po utracie świadomości. Według Henry’ego L. Benetta, psychologa na oddziale anestezjologii Uniwersytetu Kalifornijskiego, nawet pod całkowitą narkozą drogi słuchowe w mózgu mogą nie być zatarte. Informacja działa na poziomie podświadomości i po wybudzeniu pacjenta może wpływać na jego zachowanie, postawę i zdrowie.
Chirurg David Cheek przez kilkadziesiąt lat prowadził badania nad zjawiskiem świadomości u ludzi poddanych narkozie. Anestezjolog pod koniec operacji mówił: „Panie Smith, pana pęcherzyk żółciowy został pomyślnie usunięty. Nie stwierdzono żadnej poważnej choroby. Nie ma stanu zapalnego w obrębie pola operacyjnego”. Połowa pacjentów, którzy otrzymali tego typu przekaz, nie wymagała po operacji stosowania leków przeciwbólowych. Ich rany goiły się szybciej, prędzej opuszczali szpital.
– To fantastyczny wynik. Wskazuje na to, że pacjent poddany narkozie jest w głębokim transie, podobnym do transu hipnotycznego, więc zachowuje świadomość i funkcje słuchowe. A to znaczy, że słowa, jakie padają z ust lekarzy i zespołu operującego podczas zabiegu, są przez pacjenta rejestrowane na nieświadomym poziomie i działają jak sugestia posthipnotyczna.

Tymczasem chirurg zachowuje się tak, jakby naprawiał popsutą maszynę.
– Lekarze – może szczególnie chirurdzy – często zapominają, że mają do czynienia z całym człowiekiem; widzą tylko jednostkę chorobową. Dlatego podczas obchodu lekarze nie mówią: „Tu leży pani Kowalska, która cierpi na zapalenie wątroby”, tylko: „Tu mamy zapalenie wątroby” – po czym, ignorując osobę pacjenta, wdają się w fachowe dyskusje nad jego łóżkiem. O ileż lepiej byłoby zamienić najpierw dwa, trzy zdania z pacjentem, a potem go zapytać: „Czy możemy w pana obecności porozmawiać z kolegami o pana dolegliwościach?”. W czasie takiej rozmowy należy pamiętać o zasadzie, że to, co niezrozumiałe, pacjent zinterpretuje na swoją niekorzyść, więc na zakończenie zamienić z nim parę zdań i odpowiedzieć na jego pytania. To oczywiste, udowodnione w wielu badaniach i znane lekarzom, że pacjenci traktowani z szacunkiem i życzliwością zdrowieją szybciej.

Czasami lekarz, chcąc zmniejszyć dystans między sobą a pacjentem, zamienia język naukowy na potoczny. Myślę, że z tym trzeba bardzo uważać. Kiedy masażysta, do którego chodziłam, podczas trzeciej wizyty zapytał: „Co pani myśli, że ja cycuszków nie widziałem?”, więcej mnie w swoim gabinecie nie zobaczył. Nie było dla mnie ważne, że inni uważali go za świetnego fachowca.
– Twoja reakcja była tak jednoznaczna, bo to nie był język potoczny. W przytoczonym zdaniu słychać obronę przez atak, lekceważenie i uwodzenie. Lepiej zabrzmiałoby: „Jestem masażystą, oglądam wiele ludzkich ciał i ich dotykam. Na tym polega moja praca. Jeśli jednak czuje się pani z tym, co robię, niekomfortowo, to proszę o wyraźny sygnał, ponieważ nie chcę naruszać pani granic”.
W słowie „cycuszki” jest oczywisty podtekst erotyczny i brak elementarnego szacunku, nieuprawnione skracanie dystansu. Specjalista, do którego przychodzimy z naszym chorującym ciałem, nie może wypowiadać się w ten sposób nie tylko o piersiach, ale również o innych, całkowicie neutralnych częściach naszego ciała. Forma „nóżki” czy „rączki” też jest w takiej sytuacji niestosowna.

Jeszcze bardziej powinni uważać urolodzy, ginekolodzy czy androlodzy.
– Także dermatolodzy. Opowiadał mi znajomy o swojej wizycie u dermatologa. Był wtedy nastolatkiem, lecz do tej pory, po dziesięcioleciach, pamięta każdy szczegół. Pojawił się w gabinecie z powodu wysypki napletka. Pani doktor wraz z pielęgniarką były najwyraźniej w trakcie drugiego śniadania. Pacjent, myśląc, że nie dosłyszał wcześniej, że ma poczekać, chciał wyjść z gabinetu. Na to pani doktor, nie przerywając konsumpcji, rzuciła: „Gdzie pan idzie? Niech pan pokaże!”. Chcąc nie chcąc, zawstydzony rozpiął spodnie i wyeksponował chore miejsce. Wysypka była najwidoczniej z tej odległości mało widoczna, bo pani doktor kazała mu się zbliżyć. Gdy w końcu z trudem dotarł w pobliże lekarskiego biurka, usłyszał: „Ale nie tak blisko! Nie widzi pan, że jem śniadanie?!”. To opowieść z czasów komuny, można więc mieć nadzieję, że teraz takie sytuacje się nie zdarzają. Warto ją jednak przytoczyć, ponieważ lekarka popełniła wszystkie możliwe błędy. Na sposób mówienia i dobór słów powinni szczególnie uważać lekarze zajmujący się emocjonalnie wrażliwymi, intymnymi, obszarami ciał pacjentów, by w żadnym razie nie okazywać lekceważenia, zakłopotania czy wstrętu; unikać nuty wyższości, paternalizowania, niesmaku, szyderstwa, a zwłaszcza nastroju zachwytu czy zalotów.

Jest jeszcze słowo pisane. Bernie Siegel uważa, że ma ono o wiele bardziej niszczące działanie niż słowo mówione. Opisuje ulotkę dołączoną do leku stosowanego w chemioterapii. Według niego zawarta w niej informacja działa wyłącznie w sposób destrukcyjny i nie ma w niej ani słowa o tym, że pomaga w leczeniu: „Powszechnie spotykane objawy uboczne: nudności i wymioty, mogą wystąpić po upływie od jednej do dwóch godzin po podaniu leku i mogą utrzymywać się powyżej 24 godzin. Całkowita utrata włosów występuje po dwóch lub więcej tygodniach stosowania leku i nie jest utratą trwałą. Zmiana barwy moczu (różowa do czerwonej) może wystąpić powyżej 48 godzin po podaniu leku. Spadek liczby krwinek występuje po upływie od jednego do dwóch tygodni od rozpoczęcia leczenia”. A do tego wymieniona była lista mniej powszechnych objawów.
– Producent leku z mocy prawa musi poinformować o wszystkich możliwych skutkach ubocznych, ale jednocześnie powinien się choć trochę postarać o pozytywny PR leku, który wprowadza na rynek. Jednak ciężar przekonania pacjenta – nie strachem lecz nadzieją – do stosowania danego leku spoczywa na lekarzu.

Więc co lekarz mógłby powiedzieć pacjentowi? Żeby za bardzo nie martwił się działaniami ubocznymi leku opisanymi w ulotce?
– Lekarz jest w trudnej sytuacji. Wyspecjalizowane firmy prawnicze czekają na każdy błąd lekarza. Jeśli nie uprzedzi pacjenta o skutkach ubocznych leku, może zostać przez niego pociągnięty do odpowiedzialności. Ale z drugiej strony, jeśli sprawi, że pacjent będzie zażywał lek, którego się boi, to efekt terapeutyczny będzie w najlepszym razie bardzo ograniczony. Obowiązuje prosta zasada. Umysł pacjenta znajdując się pod wpływem stresu, przełącza cały organizm na tryb mobilizacji lub ucieczki, który blokuje procesy regeneracyjne i układ immunologiczny, a to oznacza, że zdrowienie w tej sytuacji jest praktycznie niemożliwe.

Co zatem może zrobić lekarz, żeby nie zestresować pacjenta i jednocześnie nie narazić się prawu?
– Powinien, zgodnie ze swoją wiedzą i sumieniem, odnieść informację z ulotki do konkretnego pacjenta, dbając o to, by mu zaszczepić jak najwięcej wiary w terapię. Aby to osiągnąć, trzeba urealniać możliwość wystąpienia skutków ubocznych i ich dolegliwość, mówiąc: „Dostaje pan lub pani najlepszy dostępny lek. Obowiązkiem producenta jest wymienić wszystkie skutki uboczne, jakie pojawiły się w trakcie badań klinicznych, ale nie wiadomo dokładnie, jaki procent pacjentów zareagował w ten sposób. U części pacjentów skutki uboczne mogą wystąpić w niewielkim stopniu. Jeśli się pojawią – będziemy je minimalizować”.
Najważniejsze, aby lekarz podkreślił wartość terapeutyczną leku, ponieważ to potrafi kapitalnie wspomagać proces zdrowienia. Natomiast złowroga treść ulotki może sprawić, że pacjent – pozostawiony sam sobie – uzna działania uboczne wywołane przez lek za gorsze od choroby i zrezygnuje z terapii.

TYGODNIKPRZEGLAD.PL

Przeczytaj artykuł