Agnieszka Moroz | konsekwencja
16630
post-template-default,single,single-post,postid-16630,single-format-standard,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-theme-ver-13.1.2,qode-theme-bridge,wpb-js-composer js-comp-ver-5.4.5,vc_responsive
 
Zdrowie / Wartości

konsekwencja

konsekwencja

Konsekwencja zakłada, że w dialogu, relacji, rozmowie nie da się zmienić już zdania. I że zdanie drugiej osoby nie wpływa na to, co ja zdecydowałam. To nie jest relacja!

Konsekwencja dobra jest w tresowaniu dzikich zwierząt. W bliskich, pełnych miłości relacjach z własnymi dziećmi często dużo zdrowsza (i bardziej wychowawcza) okazuje się niekonsekwencja. Żelazna konsekwencja jest po prostu nienaturalna. Przecież rodzicielstwo to także popełnianie błędów i wyciąganie z nich wniosków, przyznawanie się do nich, a jak trzeba, mówienie: przepraszam. Powiem szczerze, że zasady w ogóle rzadko mają sens.

ZASADY I REGUŁY W WYCHOWANIU DZIECI NIE MAJĄ SENSU. TO, ŻE GODZINĘ TEMU COŚ MÓWIŁAM, NIE OZNACZA, ŻE TERAZ MUSZĘ MYŚLEĆ TAK SAMO

Zasady nie budują poczucia bezpieczeństwa, wręcz przeciwnie. Kiedyś się waliło dziecko po głowie, teraz się gada. Ale kiedy dziecko jest w emocjach, to i tak nas nie słyszy! Rozmowa z Agnieszką Stein, psycholożką

Zawsze myślałam, że niekonsekwentni rodzice to ci, którzy mają najwięcej problemów z dziećmi. Pani twierdzi, że jest inaczej.

Nie do końca wiem, co tak naprawdę znaczy bycie konsekwentnym rodzicem – według mnie to zwyczajnie niemożliwe!

Czemu?

Bo nie da się reagować tak samo za każdym razem, nawet w podobnych sytuacjach. Mam poczucie, że to nie do ogarnięcia: pamiętać, jak zachowałam się ostatnio, co dokładnie powiedziałam dziecku w konkretnej sytuacji? To, że godzinę temu coś mówiłam, nie oznacza, że teraz muszę tak samo myśleć, bo dużo rzeczy mogło się zmienić.

Szczerze mówiąc, nie znam człowieka, którego nie da się złapać na niekonsekwencji!

Znam wielu, którzy mają z tego powodu poczucie winy.

Wszyscy czasem zmieniamy stanowisko. Wiele zależy od tego, jak się czujemy w danej chwili i jak czuje się dziecko – czasem jest wypoczęte, innym razem zmęczone, raz jest smutne, kiedy indziej wesołe.

Kiedyś usłyszałam historię dziewczynki, która wracała z tatą z przedszkola i prosiła go, żeby poniósł ją na rękach. Tata odpowiedział, że to wykluczone, bo jest już duża i nie będzie brał jej na ręce. Taką ma zasadę i już. Doszli do domu – przodem szedł tata, za nim snuła się bardzo zmęczona córka. Następnego dnia dziewczynka trafiła do szpitala, bo okazało się, że jej zmęczenie było pierwszym objawem choroby. Ojciec nie potraktował jej poważnie, koncentrował się na tym, by konsekwentnie nie brać już córki na ręce. Ona do tej pory ma do niego o to żal.

Napisała pani: „Konsekwencja dobra jest w tresowaniu dzikich zwierząt. W bliskich, pełnych miłości relacjach z własnymi dziećmi często dużo zdrowsza (i bardziej wychowawcza) okazuje się niekonsekwencja”.

Żelazna konsekwencja jest po prostu nienaturalna. Przecież rodzicielstwo to także popełnianie błędów i wyciąganie z nich wniosków, przyznawanie się do nich, a jak trzeba, mówienie: „Przepraszam, za szybko zareagowałem, to było niepotrzebne”.

Całe życie słyszałam, że zrobię dzieciom krzywdę, jeśli będę niekonsekwentną matką. Nie będą miały poczucia bezpieczeństwa, stabilności, nie będą traktowały mnie poważnie. Bo często zmieniam zdanie.

Kiedy na przykład?

Mówię, że w tygodniu nie gramy na tablecie albo że nie oglądamy filmów, ponieważ rano jest szkoła. A potem prawie nigdy się tego nie trzymam. Bo dzieci przychodzą i proszą: „Ale odrobiliśmy lekcje, możemy coś włączyć? Przecież w weekend nie zobaczymy nic, bo jedziemy do babci”.

Takie deklaracje trochę nie mają sensu. Powiem szczerze, że zasady w ogóle rzadko mają sens. Rozumiem, że mogę powiedzieć: „Słuchajcie, jest dużo innych ciekawych rzeczy do robienia, może byśmy się wszyscy starali, żeby nie oglądać za wiele”. Wtedy nie mówię o zasadzie, ale o swojej intencji – jak bardzo chciałabym, żebyśmy nie oglądali za dużo. I raz mi to wyjdzie lepiej, raz gorzej, ale jestem spójna z tym, co powiedziałam.

Natomiast jak ludzie formułują różne kategoryczne stwierdzenia: „Nie oglądamy”, „Tego nie robimy”, „Coś ustaliliśmy”, „Umówiliśmy się”, to zazwyczaj się kończy jak u pani.

Rodzice ustalają coś, zmieniają potem zdanie, widzą, że to nie ma sensu, że im nie służy, a z drugiej strony ciągle powtarzają, że muszą być konsekwentni, i myślą, że na tym polega rodzicielstwo. A wcale nie.

Zasady nie mają sensu? Niektórzy rodzice uważają przeciwnie, nawet spisują je na specjalnych tablicach. O niekonsekwencji od lat mówi się, że to jeden z podstawowych błędów wychowawczych popełnianych przez rodziców, źródło problemów z dzieckiem.

To trening. Bodziec, reakcja, nagroda, kara, warunkowanie – taka perspektywa nie sprawdza się według mnie w relacjach z ludźmi. To wcale nie buduje poczucia bezpieczeństwa, wręcz przeciwnie.

A co je buduje?

Poczucie bezpieczeństwa wynika z dostępności emocjonalnej rodzica. Czyli z tego, że jest z nim kontakt i dobra komunikacja i że jak dziecko się do rodzica odzywa, to rodzic słyszy, co ono mówi. To jest poczucie bezpieczeństwa.

Ale kiedy naokoło słyszę: „Jesteś niekonsekwentna, bo ciągle ustępujesz dziecku”, to co robić?

Co to w ogóle znaczy „ustępujesz”? To nie jest słowo, które wpisuje się w rodzicielstwo bliskości. Jeśli druga osoba – w tym wypadku dziecko – mówi mi coś, co jest dla niej ważne, to ja podejmuję decyzję, czy robię to, o co ta osoba mnie prosi, czy nie. I wtedy nie czuję, że „ustępuję” bądź „nie ustępuję”.

A jeśli proszę dzieci, a one nie chcą mnie posłuchać?

Poproszę przykład.

Jesteśmy u znajomych, dzieci biegają wokół stołu, wszystko spada. Mówię: „Jeszcze raz tak zrobicie i wychodzimy”. Jednak wcale nie mam ochoty wychodzić.

Skoro u znajomych jest kilkoro dzieci, to wiadomo, że będą biegać. Wtedy widzę, jakie konsekwencje ma moja decyzja: zaprowadziłam dzieci do zamkniętego pomieszczenia, w którym one się po prostu nudzą. Dzieci biegają, bo są dziećmi. Mogę im mówić, ile razy chcę, żeby nie biegały, a one i tak będą biegały, taka jest ich natura.

Jak nie chcę, żeby biegały, mogę posadzić je przed tabletem i będą siedziały cicho. Albo mogę im powiedzieć: „Idźcie na podwórko”. Wtedy będą biegać na podwórku.

Ale nie powinnam wymagać, by dziecko czasem było posłuszne?

O matko, co znaczy „posłuszne”?! Czyli jakie?

Żeby mnie po prostu posłuchało. By usiadło, przez chwilę się uspokoiło.

Z jednej strony byśmy chcieli, by dziecko było samodzielne, asertywne, kreatywne, a z drugiej – by siedziało cicho, kiedy do kogoś idziemy, stłumiło swoje emocje, nie hałasowało.

Ale dlaczego dzieci tak się zachowują? Bo się nudzą. W takiej sytuacji można im zaproponować inną aktywność. Dzieci bardzo słabo reagują na komunikaty, które opierają się na powstrzymywaniu się od czegoś, w stylu „nie rób tego i tego”.

Wymaga wysiłku, żeby czegoś nie robić. Ja siedzę teraz spokojnie i nie macham nogami nie dlatego, że się powstrzymuję, ale dlatego, że z tego wyrosłam, że już jestem w innym wieku. A dla dziecka to bardzo trudne.

Dorośli boją się gadania: „Te dzieci wejdą ci na głowę!”.

To bardzo polski klimat i polski problem. Rodzice opowiadają mi, że w wielu innych krajach nie budzi zdziwienia, że dziecko zachowuje się jak dziecko. To u nas jest problem, kiedy się głośno śmieje, biega, interesuje się tym, co jest na półce w sklepie, chce dotykać różnych rzeczy.

Rodzice opowiadali mi nieraz, że spinali się w restauracji za granicą, bo ich dziecko hałasowało, a inni dorośli podchodzili do nich i mówili: „Proszę się nie przejmować, przecież dzieci tak mają”.

Spinamy się, bo się boimy oskarżenia, że jesteśmy złymi rodzicami. Ciągle się nas wpędza w poczucie winy.

I dlatego czujemy, że musimy coś z tym zrobić. Niestety, nadal panuje przekonanie, że najlepiej, aby dzieci nie było widać, szczególnie w przestrzeni dorosłych. I wydaje nam się, że zasady mogą nam pomóc „wymusić” pewne zachowania. Tak naprawdę to zasady dorosłych – to oni je wymyślają, określają.

Znam rodziców, którzy trzymają się zasady, że o 21 dzieci idą spać. Zamykają drzwi pokoju, mówią „dobranoc”, dzieci zasypiają.

To zależy, w jakim wieku jest dziecko – bo dla dziewięcio-, dziesięciolatka to nie musi być żaden problem, ale jak ktoś ustala taką zasadę dla dwulatka, to myślę, że trochę nie jest świadomy, jak wygląda rozwój dziecka.

Jeśli dziecko łamie zasadę, to znaczy, że albo mu nie służy, albo jest dla niego niewykonalna.

A wracając do ustalania godziny snu: czy tak naprawdę to dobre dla dziecka, czy dla rodzica?

Chyba dla jednego i drugiego – rano dziecko bez problemu wstaje do szkoły. I trochę im zazdroszczę tej konsekwencji: moje dzieci kładą się spać różnie, czasem bardzo późno, zawsze marudzą przy wstawaniu.

Dzieci mają różny cykl dobowy, fizjologicznie w wieku dorastania cykl dobowy się przesuwa na późniejsze godziny, dzieci w wieku szkolnym – takie, o których teraz mówimy – nie zasypiają o 21.

Jak ja znam życie, to o tej porze w łóżku dziecko gra na telefonie. Może lepiej by było, gdyby spędziło ten czas z nami, posiedziało dłużej przy kolacji, pouczestniczyło we wspólnym życiu?

Rodzice, którzy towarzyszą dziecku przy zasypianiu bez względu na jego wiek, mówią, że to jest czas, kiedy dziecko zadaje najwięcej trudnych, ważnych pytań, zwierza się z różnych rzeczy, dzieli się emocjami. Jeżeli o 21 zamykam pokój, to to tracę.

Czyli konsekwencja rzeczywiście nie ma sensu?

Jako rodzice najbardziej uczymy dzieci różnych rzeczy przez własny przykład. Pytanie brzmi, czy ja, rodzic, chcę mieć konsekwentne dziecko. Czyli dziecko, które jak powie, że czegoś nie zrobi, to będzie się tego uparcie trzymało bez względu na to, co ja będę robić. Pani mówi: „Umyj zęby”, a dziecko uparcie odmawia i cokolwiek by pani zrobiła, to powie: „Nie, ja tego nie zrobię, jestem konsekwentny, tak postanowiłem”. Tak to działa.

Konsekwencja zakłada, że w dialogu, relacji, rozmowie nie da się zmienić już zdania. I że zdanie drugiej osoby nie wpływa na to, co ja zdecydowałam. To nie jest relacja.

Czyli dziecko, które widzi, że rodzic go słucha, reaguje na jego potrzeby, ma większe zaufanie do rodzica.

I częściej współpracuje. Jeżeli dziecko widzi, że rodzic bierze pod uwagę jego zdanie, to jest dużo większa szansa, że gdy usłyszy: „Słuchaj, proszę cię o to, to jest dla mnie ważne”, zrobi to. Bo wie, że rodzic też uwzględnia jego potrzeby.

A co w sytuacji, którą pani przytoczyła – że dziecko za nic w świecie nie chce umyć zębów? Ono konsekwentnie odmawia, ja konsekwentnie proszę.

Zadać pytanie, dlaczego nie chce tego zrobić? Często jako rodzice za bardzo skupiamy się na zachowaniu, a nie przyczynach. Nie traktujemy dziecka jako drugiego człowieka, który ma jakieś powody swojego zachowania.

„Jak nie umyjesz zębów, nie obejrzysz bajki!”, słyszy dziecko.

I malutkie dziecko myje te zęby, a pięcioletnie powie: „Niepotrzebna mi żadna bajka”. Czyli bardzo szybko przychodzi taki moment, że to obraca się przeciwko rodzicowi. Dzieci potem tak samo szantażują rodziców.

Kiedy dziecko powtarza „nie chcę”, „nie będę”, może chodzi zwyczajnie o autonomię? Może warto powiedzieć: „Rozumiem, bardzo chciałbyś zdecydować o tym, czy myjesz zęby, czy nie”.

Pamiętajmy, że chodzi o ciało dziecka. I ono ma poczucie, że pozwalanie/niepozwalanie na mycie zębów wiąże się z naruszeniem jego granic. Mówimy do dzieci, że ich ciało należy do nich, ale to jest puste gadanie: twoje ciało należy do ciebie, ale ja ci powiem, jak należy postępować! Dla mnie integralność dziecka jest ważniejsza. Bo integralność dużo trudniej się naprawia niż zęby.

Jeśli dziecko mówi, że czegoś nie zrobi, to naprawdę ma ważny powód.

Kiedy widzę, ile jest rzeczy, o których dorośli chcą decydować za dzieci, to myślę: po co sobie to robić? Po co czynić sytuację trudną, skoro ona nie musi być taka? Kiedy słyszę, że rodzice np. mają problem, bo dziecko nie chce włożyć tej, a nie innej kurtki do szkoły, myślę: naprawdę nie ma większych problemów w życiu?

Mamy bardzo wysokie wymagania wobec małych dzieci, np. żeby siedziały w jednym miejscu albo nie machały nogami, a starsze dzieci traktujemy, jakby były młodsze, czyli nie pozwalamy im nawet na proste decyzje, co mają na siebie włożyć.

Mówienie w takich sytuacjach: „Za karę nie obejrzysz bajki”, „Za karę nie spotkasz się z kolegą”, jest straszeniem! A straszenie jest formą przemocy. Liczymy na to, że dziecko się tego wystraszy i zrobi to, czego my chcemy. Chcemy, żeby się bało. Trudno wyobrazić sobie budowanie relacji opartej na szacunku, jeśli drugiemu człowiekowi robimy takie numery.

Nie mówię o sytuacji, kiedy ostrzegam dziecko: „Jak wsadzisz nogę do kałuży, to będziesz miał mokrą skarpetkę”. Bo wtedy go nie straszę, tylko informuję o sytuacji.

Niektórzy ludzie zakładają, że dziecko zrobiło coś, czego nie chcieli, bo miało złe intencje. Mogłabym stworzyć listę słów, których używają: „wymusza”, „robi na złość”, „szantażuje”. A również: „egzekwować”, „pozwalać”, „ustępować”. Nie chcielibyśmy, by ktoś używał kiedykolwiek takiego języka w stosunku do nas. Nie używajmy go wobec dzieci.

W książce „Dziecko z bliska” przytacza pani scenę z synem: kiedy miał trzy lata, pomalował ścianę. Zamieniliście tę sytuację w zabawę.

Dlaczego pomalował tę ścianę? Bo był sfrustrowany, że rozmawiałam przez telefon! Przez pół godziny nie był w stanie nawiązać ze mną kontaktu. To dla tak małego dziecka bardzo długo. Pamiętajmy, że to nie 60-latki malują po ścianach, ale malutkie dzieci.

Chciałam mieć znowu ładną ścianę, więc poprosiłam go o pomoc. Zgodził się, pomalowaliśmy ją na nowo, razem. Nie wyobrażam sobie, by w takich okolicznościach wyciągać konsekwencje wobec dziecka. To go niczego nie nauczy.

 „Bezstresowo wychowujesz dzieci, to tak masz!”, słyszą niektórzy rodzice. „Powinieneś więcej wymagać!”

Nie ma czegoś takiego jak bezstresowe wychowanie. Dziecko się stresuje samo, w każdej sytuacji: kiedy zaczyna mówić, chodzić, samodzielnie jeść.

Nie rozumiem, jak w ogóle możliwe jest mówienie o bezstresowym wychowaniu w kraju, w którym 70 proc. obywateli mówi, że popiera klapsy. Mówienie o tym, że dzieci w Polsce są rozpieszczone, jest żartem. W Polsce stosuje się przemoc fizyczną i psychiczną wobec dzieci i mówi się, że to efekt bezstresowego wychowania i niekonsekwencji. Na zarzut bezstresowego wychowania można się narazić za wszystko. Wymyślono je po to, by rodziców dyscyplinować.

Głównie matki?

Ojców też, może nawet bardziej. Dużo widzę takich tekstów, że to matka ma zaspokajać potrzeby dziecka, kochać je bezwarunkowo, a ojciec ma pokazywać zasady! Myślę, że to jest krzywdzące dla mężczyzn. Że jeżeli ktoś już ma budować bliską relację z dzieckiem, to jest to matka, a ojciec ma być złym policjantem! Czekam, kiedy faceci zbuntują się przeciwko temu i powiedzą, że nie chcą być w takiej roli. Ojcowie są teraz bardziej zaangażowani i trudniej im, jeśli od nich się jeszcze wymaga, by mieli „twarde zasady”. Oni też mają wreszcie szansę zobaczyć, że to nie działa.

Kiedyś usłyszałam od rodzica: „Muszę być konsekwentny, moje dziecko jest trudne”.

Są dzieci, które stanowią wyzwanie dla rodziców, którym samym ze sobą trudno, i opieka nad nimi też nie jest łatwa. To dzieci bardzo wrażliwe, wymagające, ale takiemu dziecku jeszcze bardziej jest potrzebne, żeby rodzic rozumiał jego perspektywę.

A co, jeśli zdarza mi się krzyknąć na dziecko, bo już mi nerwy puszczają?

Jeśli nakrzyczę na dziecko, mogę udawać przed nim, że to było super-zachowanie, tylko po co? Albo mogę przyznać, że to zachowanie, które nam nie pomaga.

Ja trochę nie wierzę w rodziców, którzy nie przeżywają silnych emocji. Nie wierzę w to, że czasem ktoś nie podniesie głosu, nie zdenerwuje się, nie zezłości.

Ale na pewno da się być takim rodzicem, który jak się uspokoi, potrafi powiedzieć: „Słuchaj, to było pod wpływem emocji. Chcę naprawić to, co powiedziałem”. Pożytkiem z niekonsekwencji jest to, że możemy mówić prawdę. Np.: „Powiedziałam tak, ale teraz w ten sposób już nie myślę”.

Rodzice używają czasem sformułowania „nie zasłużyłeś!” Dlaczego uważamy, że dziecko musi sobie zasłużyć?

Rodzice, którzy chcą być za wszelka cenę konsekwentni, wytwarzają ‘warunkową miłość’ – dziecko może mieć poczucie, że jak zrobi coś, czego oczekuje rodzic, to zasłuży na uczucie, zainteresowanie. To nie wspiera w rozwoju! Koncepcja ‘zasługiwania’ też jest rodzajem przemocy – to ‘relacja władzy’: ci, co mają władzę, decydują, kto zasłużył, a kto nie? Pamięta pani, prof. Maria Łopatkowa postulowała, by zamienić sformułowanie „władza rodzicielska” na „piecza rodzicielska”? Ale to się w Polsce nie udało.

Czemu?

Bo ciągle uważamy, że rodzic ma prawo mieć władzę nad dzieckiem. Że wie lepiej. I konsekwencja też często świadczy o relacji władzy.

A kiedy ta konsekwencja może nie wynikać z władzy?

Kiedy mówię dziecku: „Nie dam ci tego, bo to jest moje”. Dziecko prosi: „Daj mi swój notes, bo chcę w nim malować”. I wtedy mówię mu o swoich granicach: „Nie, tego ci nie dam, i następnego dnia też nie dam, bo to jest po prostu moje i chcę tego używać w inny sposób”.

A co w sytuacji, kiedy jeden rodzic mówi: „Daj mu ten notes”, a drugi: „W życiu!”?

Niech swój notes da to, które ma na to ochotę.

Rodzice są różnymi ludźmi, chcą więc różnie wychowywać dziecko. Nie jest możliwe, by identycznie wchodzili z nim w relacje.

Ale często my, rodzice, słyszymy: „Musicie trzymać wspólny front, jedno nie może mówić tak, drugie tak!”, np. ja chcę, żeby dzieci poszły wcześnie spać, a mąż mówi: „Niech jeszcze posiedzą”.

Mówi pani wtedy: „Słuchajcie, ja jestem zmęczona, idę się już położyć, ale jeśli wasz ojciec ma ochotę się z wami bawić, proszę bardzo”. Czyli nie decyduję o dzieciach, ale o sobie! I nie decyduję o drugim dorosłym człowieku. Pochodzimy z różnych światów, różnych rodzin, różnie chce nam się spać, jednego dnia ktoś jest zmęczony, ktoś inny nie. Nie da się na każde pytanie odpowiedzieć: „My uważamy…”, i każdego pytania nie da się konsultować z partnerem.

A kiedy jesteśmy na spacerze, dzieci mówią: „Kupcie nam watę cukrową!”. Ja mówię: „Tak”, mąż: „Nie”. I co wtedy?

Kupuje ten, kto chce dać watę dziecku. Można powiedzieć: „Słuchaj, ja ci tego nie chcę kupić”. Myślę, że jest to też możliwość, by pokazać dziecku, jak można sobie poradzić z taką różnicą zdań.

Są jednak sytuacje, kiedy muszę przecież zareagować stanowczo, bo chodzi mi np. o bezpieczeństwo dziecka. Nie mogę zgodzić się na to, by samo szło przez pasy, muszę wziąć je za rękę.

I ludzie nie mają żadnego kłopotu z konsekwencją w takich sytuacjach – jeśli ja uważam, że coś zagraża zdrowiu i życiu dziecka, to trzymam się swoich ustaleń. I jestem spójna wewnętrznie z tym, co mówię, z tym, co robię. Wiem, czego chcę, czego nie chcę, i zgodnie z tym działam.

Chodzi też o zdrowie dziecka.

Zdrowie to bardzo pojemna kategoria, pod którą rodzice wiele podciągają, np. wkładanie na siłę rękawiczek! I to jest taki moment, że warto się zatrzymać – raczej jest mała szansa, bym wiedziała lepiej, czy mojemu dziecko jest zimniej, czy cieplej, bo to nie jest moje ciało. To jest taki obszar, gdzie dziecko jest ekspertem. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że jakiś dorosły nie nosi rękawiczek, bo go np. drapią, dlaczego więc z dzieckiem uważamy, że wiemy lepiej? Traktujmy dziecko poważnie.

Nawet wtedy, kiedy rzuca się w sklepie na podłogę?

Tu chodzi o umiejętność zobaczenia perspektywy drugiego człowieka, która jest inna od mojej. To jest bardzo łatwe, kiedy ktoś się w moim wieku złości, martwi, przejmuje się czymś, czym ja też bym się zmartwiła. Natomiast rodzicielstwo wymaga stopnia wyżej – tego, by rozumieć i traktować poważnie perspektywę drugiego człowieka, nawet kiedy jest inna niż moja.

Co wtedy zrobić?

Czasem pomaga wyniesienie dziecka ze sklepu w miejsce, w którym może się uspokoić. Gadanie i tłumaczenie dziecku, które jest w silnych emocjach, mało ma sensu, bo ono tego nie słyszy. To jest plaga dzisiejszych czasów. W tej chwili dzieci zagaduje się na śmierć! Dawniej się waliło po głowie, teraz się gada. Ale kiedy dziecko jest w emocjach, to żadne gadanie nie spowoduje, że ono nas usłyszy.

To tylko napędza sytuację: rodzice stoją nad płaczącym dzieckiem, mówią podniesionym głosem, dziecko nie jest w stanie w takich warunkach się uspokoić. Ludzie się nie uczą na podstawie konsekwencji swoich działań. Czyli w tym wypadku na podstawie tego, że zaprowadzili małe dziecko do sklepu pełnego bodźców.

Rodzice w takich sytuacjach wpadają czasem w panikę. Zdarza się, że szantażują, zawstydzają: „Patrz, wszyscy widzą, jaki jesteś niegrzeczny”. I teraz pytanie: czy da się kształtować człowieka przez robienie mu przykrości? Pewnie się da, tylko czy to mu będzie służyć?

Zawstydzanie to komunikat: nie przynależysz do nas, nie masz prawa być z nami, jeśli się tak zachowujesz. To trochę jak mówienie małemu dziecku: „Wstydzę się za ciebie, moje dziecko się tak nie zachowuje”.

Myślę, że aby zobaczyć skalę problemu, trzeba sobie uświadomić, jak często dorośli mają kłopot z toksycznym wstydem.

Toksycznym wstydem?

Czyli z obawą, że kiedy coś robię, to zastanawiam się, jak to odbiorą inni, co o mnie pomyślą?

Dlatego też zwracają się tak do dziecka?

Na tym polega problem: bez względu na to, czy to działa, czy nie działa, mamy tendencję do odtwarzania tego. Powielamy to, czego sami doświadczyliśmy. Nawet jeśli to powoduje u nas cierpienie i straty, to nie umiemy inaczej. Nie rozwijam się, jeśli się boję, co inni pomyślą.

A jak dorośli mogą sobie radzić z emocjami przy wychowywaniu dzieci?

Pierwsze, co przychodzi mi do głowy – na jakość kontaktów z dzieckiem wpływa jakość kontaktu z innymi dorosłymi. Dorosły, żeby widzieć potrzeby dziecka, wspierać je, brać je pod uwagę, sam potrzebuje przestrzeni, w której jest traktowany poważnie, wysłuchany, wspierany, może poprosić kogoś o pomoc, porozmawiać.

Rodzicielstwa nie da się robić w pojedynkę. I nie da się go robić nawet w dwie osoby – trzeba mieć wokół innych dorosłych, tzw. całą wioskę.

Poza tym kiedy widzę, że coś mnie irytuje, to nie wkładam całej energii w to, by dziecko zachowywało się inaczej, tylko by rozumieć, o co mi tak naprawdę chodzi i o co chodzi dziecku? Nie zastanawiam się, co zrobić, by myło zęby, tylko dlaczego nie myje zębów? Może nie lubi pasty? Może nie widzi lustra?

Dopóki za powód swoich emocji uważam zachowania innych ludzi, to nie ma szans, żebym sobie z nimi radziła. Dlatego pierwszym krokiem jest wzięcie odpowiedzialności za swoje emocje. Czyli powiedzenie: moje emocje nie wynikają z tego, co robią inni ludzie, tylko z tego, jak ja myślę o innych ludziach.

Trzeba pamiętać jeszcze o czymś bardzo ważnym: że my nie wychowujemy dzieci, tylko dorosłych – te dzieci będą dorosłe, i to szybciej, niż nam się wydaje! Moim zadaniem nie jest nauczyć dziecko, jak być dzieckiem. Bo ono dzieckiem już umie być – ono potrzebuje nauczyć się, jak sobie radzić w dorosłym życiu. I o tym trzeba myśleć, wychowując dzieci.

Bardzo mnie cieszy, że wcale nie trzeba być konsekwentnym J

Jedyne sensowne znaczenie słowa „konsekwencja” to sytuacja: kiedy wsadzę rękę pod gorącą wodę, to konsekwencje są takie, że mnie ta ręka potem boli.

WYSOKIEOBCASY.PL

Tutaj ten wywiad

Ilustracja: Malwina Kuna Mieczkowska