06 maj Dorosłe życie DDA
Znam bardzo wielu ludzi, którzy świetnie sobie radzą w życiu, mimo że mają życiorys alkoholowy i mimo że nie byli na żadnej terapii. Etykietka ‘chorego’ – którą dostaję nie z osobistych zasług, tylko z powodu alkoholizmu rodziców – jest myląca. Ta etykieta czasami przytłacza. Nie dość, że miałam koszmarne dzieciństwo, nie dość, że męczę się z życiem i światem, to ktoś jeszcze mi wciska, że jestem nienormalna – mówi o syndromie DDA psychoterapeutka Magdalena Ilnicka.
Usłyszałam kiedyś, że dorosłe dzieci alkoholików to jeden z najbardziej poszkodowanych „targetów psychoterapeutycznych” – nic nie zrobiły, a lądują z metką psychicznego defektu, z którą nie wiadomo co zrobić. Czy cechy, które składają się na syndrom DDA, to choroba?
Sam pobyt w rodzinie chorej nie daje choroby, ale faktycznie, osoby wyrosłe w rodzinie alkoholowej mają większe problemy niż ludzie wychowani w „normalnych” domach. Niewątpliwie dorastanie w alkoholowym domu to bardzo trudne doświadczenie, ale bycie dzieckiem osoby psychicznie chorej, marynarza, który znika na pół roku, czy górnika, który może zginąć na każdej zmianie, też jest trudnym doświadczeniem.
Diagnoza: „Jesteś DDA”, pomaga czy odbiera siły?
Czasami ta etykieta przytłacza. Informacja, której według mnie brakuje, to: „Mimo że doznałaś krzywdy, świetnie poradziłaś sobie w tamtym momencie życia, przetrwałaś. A jak sobie wtedy poradziłaś, to i teraz dasz radę”. Poza tym ta etykietka chorego – którą dostaję nie z osobistych zasług, tylko z powodu alkoholizmu rodziców – jest myląca. Choroba to jest coś, co można leczyć. A nie da się sprawić, że zmienię przeszłość i nagle nie będę dzieckiem alkoholika. To już się stało i tę tożsamość mam na zawsze. Można ogarnąć swoje nerwice, inne przypadłości i kłopoty, a bycie dzieckiem alkoholika to jest życiorys. Życiorysu nie da się wyleczyć!
Znasz ludzi, którzy wyszli z alkoholowego domu i nie mają życiowych komplikacji spod znaku DDA?
Znam bardzo wielu ludzi, którzy świetnie sobie radzą w życiu, mimo że mają życiorys alkoholowy i mimo że nie byli na żadnej terapii. Jednak każda z tych osób ma w sobie jakiś szczególny rodzaj nadkontroli. Mogę powiedzieć niemal w ciemno, że jak jedzie wycieczka autokarowa, to w ciągu pierwszych sześciu godzin można poznać żony i dzieci (dorosłe) alkoholików.
Po czym?
Żony alkoholików sprawdzą, czy dziecko siedzące trzy rzędy dalej ma kanapkę. Albo czy tej pani z bandażem jest wygodnie. A dzieci alkoholików na ogół wiedzą, jaki napój pije kierowca. I nabywają tę wiedzę – zupełnie poza świadomością.
Normalni ludzie tak nie mają?
Nie, ludzie przeważnie nie zwracają aż takiej uwagi na to, co się dzieje dookoła. Dzieci alkoholików zwracają i wiedzą, np. od czego zaczęła się kłótnia w autokarze. Niby czytali książkę i mogą nawet powtórzyć, o czym czytali, a jednak ten kawałek mózgu w służbie bezpieczeństwa pracował. Tam, gdzie była przemoc w rodzinie, czujników kontroli jest więcej, są bardziej wyczulone. I często w dorosłym życiu te kontrolery są przedziwne, np.: „A wzięłaś paszport? Wzięłaś pieniądze?”. Jedzie grupa dorosłych ludzi, każdy odpowiada za siebie, a tu nagle takie pytania! Co ciekawe, te kontrolujące osoby dostają mnóstwo wsparcia dla swoich dysfunkcji. Chociaż to nawet nie jest dysfunkcja, to jest funkcjonalne: gdy żyjesz w świecie, w którym ludzie zapominają paszportów, normalne, że to sprawdzasz. Zwłaszcza że ludzie wyposażeni w tego rodzaju nadkontrolę tworzą bliskie relacje z osobami, które zapominają paszportów. A więc dostają nieustające potwierdzenie, że ta ich zapobiegliwość ma sens. I im bardziej pytają i sprawdzają, tym bardziej ich bliscy zapominają! Zdrowy człowiek, jeśli zapytam go trzeci raz o paszport, stuknie się w głowę, bo nie będzie w stanie znieść ciągłej kontroli. Ale gdy natknę się na sierotkę Marysię, zadam trzy razy to pytanie, potem poczuję się odpowiedzialna za to, że jej coś doradziłam, ona coraz mniej się będzie ogarniać, bo przecież ja za nią zadbam o wszystko, więc coraz mocniej na mnie zawisa. Ja jestem zła, zmęczona i absolutnie nie mogę tego zerwać, bo przecież ona beze mnie zginie, jak ja ją mogę teraz tak zostawić, bidulkę, prawie 40-letnią!? Jestem umęczona i przygnieciona. Wyjściem jest… picie. Picie zwalnia ze wszystkiego. Już mnie Marysia nie obchodzi, wreszcie mogę odpuścić. To jest sposób na odpoczynek.
Kontrola jest chorobą?
Jeśli jesteś wychowana w otoczeniu, w którym co chwila coś się wali i pali, to czy czujność i kontrola są chorobą? No, chyba nie. Jeżeli jesteś bardziej czujna, to społecznie często wchodzisz w role czujnika i kontrolera: strażaka, lekarza ratownika, prokuratora, pielęgniarki. Czy prokurator albo strażak mogą nie być czujni?
Więc nie powinno być problemu…
A jest. Najbardziej go widać wtedy, gdy wcale nie musisz być czujna, a i tak wyłapujesz wszystkie sygnały z otoczenia. W salonie toczy się miła pogawędka o pogodzie, a ty doskonale wiesz, co dzieje się w pokoju obok. Nawet na chwilę nie odpuszczasz. Tego rodzaju przeciążenia muszą zostawiać ślady. Ale jednocześnie jest to bardzo miłe społecznie – jest ktoś, kto odstawi szklankę w bezpieczne miejsce, złapie w locie dziecko, ostrzeże przed radarem.
To nie musi być wcale miłe, jeśli non stop napominasz: „Jedź wolniej”, „nie kładź tu noża”. Można uprzykrzyć innym życie.
Byłam ostatnio w węgierskiej restauracji, była tam rodzina z mniej więcej trzyletnim dzieckiem. Chłopiec biegał po sali, a jak to w węgierskiej knajpie – zupa gulaszowa na palniku, płonące naleśniki. Do sali prowadziły otwierane wahadłowo drzwiczki. Kelner idzie z wrzącymi talerzami, dziecko po stronie restauracji, tuż za tymi drzwiami… Zdążyłam. Kelner podziękował przerażony. W tym miejscu było dziesięć stolików, poza mną nikt, łącznie z rodzicami, niczego nie zauważył. I teraz, czy za uratowanie tego dziecka warto się tak umęczyć tym, że dziesięć razy więcej niepotrzebnie widzę? To jest takie trzecie oko. Terapeutycznie umiałabym z niego nie korzystać, ale czy tak naprawdę chcę?
Defekt czy zasób?
Otóż to. Z jednej strony DDA będzie się pakować w niebezpieczne sytuacje, głupie, raniące, nawet beznadziejne związki. Ale z drugiej – w razie wypadku, wojny, katastrofy to właśnie on sobie poradzi. Gdy masz oczy dookoła głowy, to będziesz zorganizowany, unikniesz niebezpieczeństwa, wykorzystasz szanse. To jest zasób. Osoby, które wierzą w służby, będą czekały na innych, bo same nie potrafią nic zrobić. Gdyby tylko dzieciom alkoholików zaoferować możliwość odpoczynku, czyli odpuszczania tej kontroli, to właściwie nie musiałoby być źle. Ale ja bym nie chciała żyć w świecie, w którym nie ma ludzi czujnych, zorganizowanych, z taką gotowością. Jednak widzę, że to zmęczenie nieustającym dyżurem jest trudne do uniesienia.
Czy można wyłączać tę czujność? Pojechać w miejsce, gdzie nikt nie będzie gubił kluczy, okularów, rysował sąsiednich samochodów przy parkowaniu. Czy da się odpocząć?
Nie, to nie tak. Nie chodzi o ucieczkę i eliminację z życia niebezpiecznych sytuacji. Można doprowadzić swoje poczucie bezpieczeństwa do takiego miejsca, w którym czujność włącza się przy zagrożeniu, a nie jest stałym elementem oglądu świata. Włącza się sprawnie, wcześniej niż u innych ludzi, ale nie jest nieustająca. A po drugie, jeśli tę czujność nazwać trzecim okiem, to czy pierwsza para oczu właściwie działa?
Czyli?
Często dzieci alkoholików tak bardzo widzą niebezpieczeństwo, że nie widzą już nic innego. Zbierają dowody na to, że świat jest niebezpieczny. Jechałam z kolegami pociągiem podmiejskim. Na stacji – intuicja, czujność, spostrzegawczość, nie wiem – zauważyłam grupkę niepewnie zachowującej się młodzieży, kręcili się przy jakimś zmęczonym człowieku. Tuż przed odjazdem pociągu wepchnęli go pod wagon. A ja go w ostatniej chwili wyciągnęłam. I teraz – mogę dołączyć tę historię do mojej kolekcji „Jak Magda uratowała świat” albo przyjąć, że zareagowałam właściwie, udało się uniknąć wypadku. I tyle. Tego dnia pod kołami pociągu zginęło pewnie kilkanaście osób. Pytanie, czy rzucę się ratować świat i tropić takie przypadki, czy dam radę normalnie żyć.
To co, mam reagować czy nie? Widzę, że koleżanka pozwala swojej dwuletniej córeczce bawić się ostrym nożem, mam się nie wtrącać?
Jeśli coś by się stało, to dla większości ludzi nie ty byś była odpowiedzialna. Ale co ty byś sądziła?
Że nie dopilnowałam.
Otóż to. Ponieważ widzę zbliżające się niebezpieczeństwo, to nie mogę nie zareagować. Dla własnego spokoju. Bo u mnie nie będzie wypadku, będzie moje zaniedbanie. A trzecie oko jest i ja nie umiem go zamknąć, nie widzieć. Leczenie z tego uważam za absurd.
Ale dlaczego inni nie reagują?
Bo nie widzą!
Żartujesz sobie?
Nie, naprawdę nie widzą. Jeśli kogokolwiek zapytasz, czy należy interweniować, gdy dziecko bawi się nożem albo szklanką, to powiedzą, że oczywiście.
To dlaczego nie reagują?
Bo nie widzą. Idziemy ulicą, ja i mój mąż, który nie jest DDA. Mówię: „Robimy coś czy nie?”, bo widzę, że matka bije dziecko. On na to: „Ale z czym?”. I jak ja mu powiem: „Zobacz, ta baba bije dziecko, ja nie wyrobię”, to on wkroczy, nie ma żadnego problemu, żeby działać. Tyle że zanim mu nie powiem, on tego nie widzi. Nie słyszy popiskiwania, a ja słyszę. Nie dlatego, że jest głuchy. On nie ma na to radarów. A ja mam. DDA mają. Kiedyś myślałam, że ludzie wypierają to…
A nie myślisz, że widzą, tylko ich to w ogóle nie obchodzi?
Nie. Wiem, że nie widzą! Tam na ścianie wisi aniołek, mogłaś nie zwrócić uwagi. To może być bomba. Gdybyś była afgańskim dzieckiem, którego kolegom takie zabawki urwały ręce, to reagowałabyś na nią inaczej. To nie jest tak, że ty jesteś ślepa. Aniołek po prostu nie wzbudził w tobie żadnych podejrzeń, żadnego alarmu.
Wracając do tego zmęczenia ciągłym dyżurem – jak zamienić przymus widzenia i reagowania w wybór?
Można to zrobić świadomością. Nauczyć się, że taka reakcja jest odpowiedzią na zagrożenie. I sprawdzać, czy zagrożenie jest realne. Autentyczna historia sprzed bardzo wielu lat. Mojemu mężowi upadł w kuchni nóż. Jak łatwo się domyślić – mnie noże nie upadają! Spojrzałam ze zgrozą, on znając ten wzrok, mówi: „Spokojnie, nic się nie stało”, co sprawiło, że wpadłam niemal w furię. „Jak to nic się nie stało! Gdyby to był nasz jedyny nóż, a bylibyśmy w pociągu jadącym na Syberię, a tobie on tak by wypadł, to co by było?”. Hm, ale jesteśmy w kuchni. I to jest ten kłopot. Fakt, gdybyśmy naprawdę byli w pociągu, to ja jestem zbawieniem, ocalę najważniejszy sprzęt. Ale jeśli będąc w kuchni, jestem w pociągu na Syberię, to mnie to wykończy. I wykończy rodzinę. To, co mogę zrobić i robię, to gdy odwiedzają mnie wnuki, szklankę z herbatą odstawiam w niedostępne miejsce, ale talerzykiem z truskawkami się nie przejmuję, bo najgorszym, co może się zdarzyć, jest rozbity talerz. I nie muszę pilnować. Przy moim stole w ogrodzie mam mieć stół w ogrodzie, a nie pociąg na Syberię. Muszę zlikwidować prawdziwe niebezpieczeństwa i obserwować siebie, bo inaczej się w życiu nie przekonam, czy mogę być spokojna, jeśli nie kontroluję wszystkiego, jeśli nie stoję na straży całego świata. Natomiast w sytuacji z restauracji węgierskiej odpuścić nie mogę, bo widziałam to niebezpieczeństwo. Mogę tam więcej nie bywać, ale nie zareagować nie mogę, bo wyrzuty sumienia mnie zamordują.
Terapia DDA potrafi to wyleczyć?
Tak. Choć nie uważam, żeby potrzebna była terapia. Trzeba tylko wiedzieć, że się ma takie odruchy, i rozumieć, czemu one służą. Ale mam też spory szacunek do tych mechanizmów obronnych, nie chciałabym się ich pozbyć. Nie chciałabym być w grupie ludzi, którzy nie widzą bitego dziecka. Już rozumiem, nie jestem na nich zła, że nie widzą (sama umiem usiąść tak, żeby nie być w stałej czujności), ale cenię sobie ten zasób.
Czy coś się przez lata zmieniło w terapeutycznym/metodologicznym patrzeniu na DDA?
Jest więcej procedur. A ja ich nie lubię. Mam wrażenie, że np. w lecznictwie odwykowym przerabiamy pijących alkoholików na trzeźwiejących alkoholików i nikt nawet nie mówi o człowieku. Ale to jeszcze trochę rozumiem – trzeźwy alkoholik to jednak o oczko lepiej niż pijany. Natomiast fabryka przeleczonych DDA?
Chodzi o to, żeby dzieciństwo, szczególnie to niezbyt udane, przestało mieć taki wpływ na dorosłe życie, a nie żeby nosić na stałe etykietkę na czole. Terapia tak – dla ludzi, którzy jej potrzebują. I być może edukacja dla wszystkich osób z rodzin dysfunkcyjnych po to, żeby lepiej zrozumieli siebie i podjęli decyzję, czy potrzebują coś zmieniać. Żeby nie myśleli, że świat jest podły i nie reaguje na bite dzieci, tylko zrozumieli, że świat tego nie widzi. To jest duża różnica. Bo gdy myślę: „Boże, ten mój mąż to potwór – nie widzi”, to jest powód do rozwodu, a gdy wiem, że po prostu nie widzi, to mam powiedzieć: „Pomóż mi i coś zróbmy, bo ja widzę”. To zupełnie inna relacja emocjonalna. Tyle wystarczy, żeby mi poprawić funkcjonowanie ze światem i innych ze mną.
ZWIERCIADLO.PL
Tutaj te wywiad